czwartek, 29 listopada 2012

Rozdział 90



            Czyż czyny nie mają większego znaczenia niż słowa? Jednym gestem można sprawić, że człowiek będzie czuł się jakby był w piekle bądź też niebie. Że świat zacznie wirować milionem kolorowych barw, bądź też będzie wyblakły niczym stary, zniszczony przez upływ czasu film.
Mary Ann Rose obudziła się tego ranka naprawdę szczęśliwa. Pierwszy raz od długiego czasu na jej ustach gościł prawdziwy, szczery uśmiech. A to wszystko za sprawą jednego, tak ukochanego przez nią brązowookiego chłopaka, który jednocześnie stał się przyczyną tak wielu wylanych łez. Łez bólu, rozpaczy, odrzucenia... Już nigdy więcej nie chciała doświadczyć tych uczuć. To wszystko za bardzo ją raniło. Wyniszczało od środka. Jednak zniszczenia te były widoczne tylko dla niej. Dla nikogo innego. Przez te miesiące zamknęła się w cienkiej skorupce, która pękła wraz z pojawieniem się młodszego Kaulitza w jej domu. Jej łóżku.
Wiedziała, że otrzymała jeszcze jedną szansę od losu, której nie może zmarnować, bo trzeciej już nie dostanie. Teraz wszystko zależy od Billa. Tego co do niej czuje. A była pewna, że nie jest mu obojętna. Bo przecież gdyby tak było, to nie wszedłby jej do łóżka ani nie przytulił. Znowu by od niej odszedł. Zostawił. A on został. Nie opuścił jej. Chciała zatrzymać go w swoich ramionach na zawsze. Równie dobrze zdawała sobie sprawę z tego, że to niemożliwe. Żeby oboje byli szczęśliwi musi dać mu wolną rękę. Nie może nakazać mu, żeby ją kochał. Tak samo jak nie może zatrzymać go przy sobie, wbrew jego woli.
-          Musisz straszyć? - zwróciła się do chłopaka, który właśnie obejmował ją w talii.
-          Muszę - Bill złożył na jej policzku delikatny pocałunek, a po jego ciele przeszedł lekki dreszcz, niczym powiew ciepłego wiosennego wiatru.
-          Przez ciebie odkroiłabym sobie palca - powiedziała z naganą, choć w jej głosie można było wyczuć radość z tego, że Czarnowłosy jest blisko niej.
-          Przepraszam, nie chciałem - wyszeptał tuż przy jej uchu. Ten poranek był taki magiczny dla tej dwójki. Oboje tryskali radością. Byli naprawdę szczęśliwi. A do tego mogli cieszyć się swoją bliskością. Na jeden ranek zapomnieli o wszystkich kłótniach, sporach, a także zadanych sobie cierpieniach.
-          Możesz już mnie puścić... - mówiła to z ciężkim sercem, bo mogłaby trwać w jego ramionach całą wieczność, a nawet dłużej.
-          Ale ja nie chcę - odparł.
-          Ale musisz, bo w przeciwnym razie nie dostaniesz śniadania - Czarnowłosy z wielkimi oporami wykonał polecenie. - Czego się napijesz?
-          Coli - odpowiedział automatycznie.
-          O nie... - pokręciła głową. - Nie będziesz zaczynał dnia od coli.
Dziewczyna nalała do małego garnuszka mleko i położyła na elektrycznej kuchence, po czym wyciągnęła z szafki dwa kubki z postaciami z nieco drastycznej kreskówki lecącej na MTV. Wsypała do środka kilka łyżeczek kakao i wróciła do smarowania bułek masłem. Bill przyglądał jej się z podziwem. Sam nie wiedział czy to dlatego, że jest taka piękna czy przez to, że jest tak bardzo w niej zakochany. Nie mógł się jednak napatrzeć jak krząta się po kuchni, a od jej włosów odbijają się promyki słońca czyniąc je jeszcze piękniejszymi. Miał ochotę do niej podejść i ich dotknąć. Jednak zamiast tego usiadł na schodkach oddzielających kuchnię od jadalni.
Mary Ann zalała brązowe granulki gorącym mlekiem, zamieszała i podała chłopakowi kubek z małym zwierzątkiem nazwanym przez twórców Giggles. Chciała przygotowywać mu codziennie rano śniadanie obserwując jego uśmiech i te iskierki w oczach. Nie wiedziała jednak czy to zasługa wpadającego przez okno do pomieszczenia słońca, czy też jej widok. Bardziej skłaniała się ku temu pierwszemu, aczkolwiek wiedziała, że przy tym chłopaku nie może być niczego pewna.
-          Ładne kubki... - powiedział po dokładnym obejrzeniu naczynia.
-          Wiem, sama wybierałam - obdarzyła go promiennym uśmiechem. - Jak patrzę na nie rano to nabieram chęci do życia - to była prawda. Kiedy rano piła z nich kawę, bądź też inny napój rozmyślała o Billu i użalała się nad sobą, jednak zawsze kiedy spojrzała na poturbowanego Lumpiego, albo Giggles myślała sobie, że są ludzie którzy mają gorzej. Że to co jej się przytrafiło to jeszcze nie koniec świata. Zaledwie kropla w morzu nieszczęść. No może trzy krople...
Zakochała się nieszczęśliwie w Billu Kaulitzie, przyjaciółka i znajomi się od niej odwrócili, dziennikarze pisali o niej niepochlebne artykuły... Jednakże co to jest przy tym jak samotna matka nie mająca pracy musi wychowywać trójkę dzieci? Albo jak ciężko jest kobiecie, której mąż jest alkoholikiem i ją bije? Dzieci, które muszą żebrać na ulicach... Jej problemy przy tym to pryszcz. Jednak w głębi serca wiedziała, że tak wcale nie jest, ale ta świadomość jakoś pozwoliła jej przetrwać najgorsze momenty. A teraz bała się, że znowu powrócą. Będzie tak jak wcześniej nieszczęśliwa i samotna. Dlatego obiecała sobie, że tym razem będzie ostrożna. Albo będzie maksymalnie korzystała ze szczęścia, które do niej powróciło, w postaci Billa Kaulitza.
-          Za to u mnie budzą wręcz przeciwne uczucia - podniósł naczynie do ust i upił łyczek. Mary Ann poszła w jego ślady.
-          Każdy jest inny - podsumowała. - To co chcesz na śniadanie?
-          Wszystko jedno, nie rób sobie kłopotu.
-          Ale to żaden kłopot - obdarzyła go uśmiechem. A on czuł się tak jakby zerwał gwiazdkę z nieba. Nareszcie się nie kłócą, a atmosfera między nimi nie jest napięta.
-          Pewna jesteś? - przytaknęła. - Hm... - udawał, że się zastanawia, choć tak naprawdę doskonale wiedział na co ma ochotę. I wcale nie było to nic do jedzenia...
-          To na co masz ochotę?
-          Niech będzie kanapka z serem żółtym...
-          Jak sobie życzysz - puściła mu oczko.
-          Wiesz co? - pokręciła głową. - Daj nóż to ci pomogę.
-          Weź sobie - powiedziała nakładając na bułki ser żółty. - Jest w pierwszej szufladce. Tej najmniejszej.
Posłusznie spełnił jej polecenie i zabrał się do dalszego smarowania kanapek. A trochę tego było. Zresztą nie ma w tym nic dziwnego, gdyż robili śniadanie dla dziewięciu osób.
Mary Ann zaczęła się dźwięcznie śmiać. Zastanawiała się ile gazety dałyby jej za zdjęcie Billa Kaulitza przygotowującego posiłek. Mogła się założyć, że te fotki nie przeszłyby bez echa. Bo jakim cudem wokalista Tokio Hotel, traktowany przez europejskie nastolatki prawie jak Bóg może siedzieć w kuchni? Przecież to niedorzeczne. Zapewne wiele z nich myślało, że każdy podaje mu wszystko na złotej tacy. A tak przecież nie jest! To zwykły człowiek chodzący po tym świecie mający tylko trochę więcej szczęścia niż inni.
-          Z czego się śmiejesz? - zapytał.
-          Z ciebie - odparła krótko.
-          A dlaczegóż to, jeśli można wiedzieć?
-          No nie wiem czy mogę to zdradzić... - droczyła się.
-          Proszę... - słodko się uśmiechnął.
-          Skoro prosisz... Z tego, że gdybym sprzedała jakiejś gazecie twoje zdjęcia to byłabym bogata...
-          A ja myślałem, że jesteś inna niż wszystkie - doskonale wiedział, że Mary Ann tylko żartuje, ale postanowił się z nią trochę podrażnić.
-          To się pomyliłeś. Błądzić ludzka rzecz.
Mimo tego co powiedziała dalej był przekonany o tym, że Mary Ann jest jedyna w swoim rodzaju. Nie spotka już takiej drugiej dziewczyny na świecie, bo jej zwyczajnie nie ma. Gdyby jeszcze miał pewność, że zależy jej na nim w takim stopniu jak jemu na niej, to byłby najszczęśliwszym chłopakiem w całym wszechświecie. Kochał ją i chciał, żeby ona też go kochała. Wiedział, że dziewczyna coś do niego czuje, ale nie wiedział co. Wiedział za to jedno. Nie może zmarnować tej ostatniej szansy, którą ofiarował im los. Nie może zachować się tym razem tak jak poprzednio. Jak ostatni tchórz. A może wcale nie był tchórzem? Może nie był jeszcze gotowy na miłość? Na poświęcenie się całkowicie drugiej osobie?
Śniadanie przygotowywali w ciszy, ale nie była to krępująca cisza, tylko taka swobodna. Naturalna. Oboje cieszyli się tą chwilą, bo wiedzieli, że dawne urazy dojdą do głosu znowu wywołując ból i cierpienie. Chyba, że wytłumaczą sobie wszystko. Tylko, że oni póki co nie byli przygotowani na tą rozmowę. Woleli udawać, że nic się wcześniej nie wydarzyło, niż otwierać stare rany, które ledwo co się zabliźniły. Na wszystko, tak jak i na to przyjdzie czas.
Mary Ann położyła dwa wielkie talerze z kanapkami na stole i usiadła na drewnianym krzesełku. Bill poszedł w jej ślady zajmując miejsce naprzeciwko niej. Zaczęli jeść przygotowane przez siebie kromki i popijać gorące kakao. Nie czekali na pozostałych, którzy obudzą się zapewne dopiero za jakieś dwie godziny.
-          O której wyjeżdżamy na lotnisko? - spytała.
-          Koło czwartej, a co?
-          Hm... mam pomysł - puściła mu oczko.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz