Czyż
czyny nie mają większego znaczenia niż słowa? Jednym gestem można sprawić, że
człowiek będzie czuł się jakby był w piekle bądź też niebie. Że świat zacznie
wirować milionem kolorowych barw, bądź też będzie wyblakły niczym stary,
zniszczony przez upływ czasu film.
Mary Ann Rose obudziła się tego ranka
naprawdę szczęśliwa. Pierwszy raz od długiego czasu na jej ustach gościł
prawdziwy, szczery uśmiech. A to wszystko za sprawą jednego, tak ukochanego
przez nią brązowookiego chłopaka, który jednocześnie stał się przyczyną tak
wielu wylanych łez. Łez bólu, rozpaczy, odrzucenia... Już nigdy więcej nie
chciała doświadczyć tych uczuć. To wszystko za bardzo ją raniło. Wyniszczało od
środka. Jednak zniszczenia te były widoczne tylko dla niej. Dla nikogo innego.
Przez te miesiące zamknęła się w cienkiej skorupce, która pękła wraz z
pojawieniem się młodszego Kaulitza w jej domu. Jej łóżku.
Wiedziała, że otrzymała jeszcze jedną
szansę od losu, której nie może zmarnować, bo trzeciej już nie dostanie. Teraz
wszystko zależy od Billa. Tego co do niej czuje. A była pewna, że nie jest mu
obojętna. Bo przecież gdyby tak było, to nie wszedłby jej do łóżka ani nie
przytulił. Znowu by od niej odszedł. Zostawił. A on został. Nie opuścił jej.
Chciała zatrzymać go w swoich ramionach na zawsze. Równie dobrze zdawała sobie
sprawę z tego, że to niemożliwe. Żeby oboje byli szczęśliwi musi dać mu wolną
rękę. Nie może nakazać mu, żeby ją kochał. Tak samo jak nie może zatrzymać go
przy sobie, wbrew jego woli.
-
Musisz straszyć? - zwróciła się do chłopaka, który
właśnie obejmował ją w talii.
-
Muszę - Bill złożył na jej policzku delikatny pocałunek,
a po jego ciele przeszedł lekki dreszcz, niczym powiew ciepłego wiosennego
wiatru.
-
Przez ciebie odkroiłabym sobie palca - powiedziała z
naganą, choć w jej głosie można było wyczuć radość z tego, że Czarnowłosy jest
blisko niej.
-
Przepraszam, nie chciałem - wyszeptał tuż przy jej uchu.
Ten poranek był taki magiczny dla tej dwójki. Oboje tryskali radością. Byli
naprawdę szczęśliwi. A do tego mogli cieszyć się swoją bliskością. Na jeden
ranek zapomnieli o wszystkich kłótniach, sporach, a także zadanych sobie
cierpieniach.
-
Możesz już mnie puścić... - mówiła to z ciężkim sercem,
bo mogłaby trwać w jego ramionach całą wieczność, a nawet dłużej.
-
Ale ja nie chcę - odparł.
-
Ale musisz, bo w przeciwnym razie nie dostaniesz
śniadania - Czarnowłosy z wielkimi oporami wykonał polecenie. - Czego się
napijesz?
-
Coli
- odpowiedział automatycznie.
-
O nie... - pokręciła głową. - Nie będziesz zaczynał dnia
od coli.
Dziewczyna nalała do małego garnuszka
mleko i położyła na elektrycznej kuchence, po czym wyciągnęła z szafki dwa
kubki z postaciami z nieco drastycznej kreskówki lecącej na MTV. Wsypała do
środka kilka łyżeczek kakao i wróciła do smarowania bułek masłem. Bill
przyglądał jej się z podziwem. Sam nie wiedział czy to dlatego, że jest taka
piękna czy przez to, że jest tak bardzo w niej zakochany. Nie mógł się jednak
napatrzeć jak krząta się po kuchni, a od jej włosów odbijają się promyki słońca
czyniąc je jeszcze piękniejszymi. Miał ochotę do niej podejść i ich dotknąć.
Jednak zamiast tego usiadł na schodkach oddzielających kuchnię od jadalni.
Mary Ann zalała brązowe granulki
gorącym mlekiem, zamieszała i podała chłopakowi kubek z małym zwierzątkiem
nazwanym przez twórców Giggles. Chciała przygotowywać mu codziennie rano
śniadanie obserwując jego uśmiech i te iskierki w oczach. Nie wiedziała jednak
czy to zasługa wpadającego przez okno do pomieszczenia słońca, czy też jej
widok. Bardziej skłaniała się ku temu pierwszemu, aczkolwiek wiedziała, że przy
tym chłopaku nie może być niczego pewna.
-
Ładne kubki... - powiedział po dokładnym obejrzeniu
naczynia.
-
Wiem, sama wybierałam - obdarzyła go promiennym
uśmiechem. - Jak patrzę na nie rano to nabieram chęci do życia - to była
prawda. Kiedy rano piła z nich kawę, bądź też inny napój rozmyślała o Billu i
użalała się nad sobą, jednak zawsze kiedy spojrzała na poturbowanego Lumpiego,
albo Giggles myślała sobie, że są ludzie którzy mają gorzej. Że to co jej się
przytrafiło to jeszcze nie koniec świata. Zaledwie kropla w morzu
nieszczęść. No może trzy krople...
Zakochała się nieszczęśliwie w Billu
Kaulitzie, przyjaciółka i znajomi się od niej odwrócili, dziennikarze pisali o
niej niepochlebne artykuły... Jednakże co to jest przy tym jak samotna matka
nie mająca pracy musi wychowywać trójkę dzieci? Albo jak ciężko jest kobiecie,
której mąż jest alkoholikiem i ją bije? Dzieci, które muszą żebrać na
ulicach... Jej problemy przy tym to pryszcz. Jednak w głębi serca wiedziała, że
tak wcale nie jest, ale ta świadomość jakoś pozwoliła jej przetrwać najgorsze
momenty. A teraz bała się, że znowu powrócą. Będzie tak jak wcześniej
nieszczęśliwa i samotna. Dlatego obiecała sobie, że tym razem będzie ostrożna.
Albo będzie maksymalnie korzystała ze szczęścia, które do niej powróciło, w
postaci Billa Kaulitza.
-
Za to u mnie budzą wręcz przeciwne uczucia - podniósł
naczynie do ust i upił łyczek. Mary Ann poszła w jego ślady.
-
Każdy jest inny - podsumowała. - To co chcesz na
śniadanie?
-
Wszystko jedno, nie rób sobie kłopotu.
-
Ale to żaden kłopot - obdarzyła go uśmiechem. A on czuł
się tak jakby zerwał gwiazdkę z nieba. Nareszcie się nie kłócą, a atmosfera
między nimi nie jest napięta.
-
Pewna jesteś? - przytaknęła. - Hm... - udawał, że się
zastanawia, choć tak naprawdę doskonale wiedział na co ma ochotę. I wcale nie było to nic
do jedzenia...
-
To na co masz ochotę?
-
Niech będzie kanapka z serem żółtym...
-
Jak sobie życzysz - puściła mu oczko.
-
Wiesz co? - pokręciła głową. - Daj nóż to ci pomogę.
-
Weź sobie - powiedziała nakładając na bułki ser żółty. -
Jest w pierwszej szufladce. Tej najmniejszej.
Posłusznie spełnił jej polecenie i
zabrał się do dalszego smarowania kanapek. A trochę tego było. Zresztą nie ma w
tym nic dziwnego, gdyż robili śniadanie dla dziewięciu osób.
Mary Ann zaczęła się dźwięcznie śmiać.
Zastanawiała się ile gazety dałyby jej za zdjęcie Billa Kaulitza
przygotowującego posiłek. Mogła się założyć, że te fotki nie przeszłyby bez
echa. Bo jakim cudem wokalista Tokio Hotel, traktowany przez europejskie
nastolatki prawie jak Bóg może siedzieć w kuchni? Przecież to niedorzeczne. Zapewne
wiele z nich myślało, że każdy podaje mu wszystko na złotej tacy. A tak
przecież nie jest! To zwykły człowiek chodzący po tym świecie mający tylko
trochę więcej szczęścia niż inni.
-
Z czego się śmiejesz? - zapytał.
-
Z
ciebie - odparła krótko.
-
A dlaczegóż to, jeśli można wiedzieć?
-
No nie wiem czy mogę to zdradzić... - droczyła się.
-
Proszę...
- słodko się uśmiechnął.
-
Skoro prosisz... Z tego, że gdybym sprzedała jakiejś
gazecie twoje zdjęcia to byłabym bogata...
-
A ja myślałem, że jesteś inna niż wszystkie - doskonale
wiedział, że Mary Ann tylko żartuje, ale postanowił się z nią trochę podrażnić.
-
To się pomyliłeś. Błądzić ludzka rzecz.
Mimo tego co powiedziała dalej był
przekonany o tym, że Mary Ann jest jedyna w swoim rodzaju. Nie spotka już
takiej drugiej dziewczyny na świecie, bo jej zwyczajnie nie ma. Gdyby jeszcze
miał pewność, że zależy jej na nim w takim stopniu jak jemu na niej, to byłby
najszczęśliwszym chłopakiem w całym wszechświecie. Kochał ją i chciał, żeby ona
też go kochała. Wiedział, że dziewczyna coś do niego czuje, ale nie wiedział
co. Wiedział za to jedno. Nie może zmarnować tej ostatniej szansy, którą
ofiarował im los. Nie może zachować się tym razem tak jak poprzednio. Jak
ostatni tchórz. A może wcale nie był tchórzem? Może nie był jeszcze gotowy na
miłość? Na poświęcenie się całkowicie drugiej osobie?
Śniadanie przygotowywali w ciszy, ale
nie była to krępująca cisza, tylko taka swobodna. Naturalna. Oboje cieszyli się
tą chwilą, bo wiedzieli, że dawne urazy dojdą do głosu znowu wywołując ból i
cierpienie. Chyba, że wytłumaczą sobie wszystko. Tylko, że oni póki co nie byli
przygotowani na tą rozmowę. Woleli udawać, że nic się wcześniej nie wydarzyło,
niż otwierać stare rany, które ledwo co się zabliźniły. Na wszystko, tak jak i
na to przyjdzie czas.
Mary Ann położyła dwa wielkie talerze z
kanapkami na stole i usiadła na drewnianym krzesełku. Bill poszedł w jej ślady
zajmując miejsce naprzeciwko niej. Zaczęli jeść przygotowane przez siebie
kromki i popijać gorące kakao. Nie czekali na pozostałych, którzy obudzą się
zapewne dopiero za jakieś dwie godziny.
-
O której wyjeżdżamy na lotnisko? - spytała.
-
Koło
czwartej, a co?
-
Hm... mam pomysł - puściła mu oczko.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz