poniedziałek, 26 listopada 2012

Rozdział 7

    Siedziałam przy wigilijnym stole i przysłuchiwałam się rozmowie cioć, wujków, rodziców i babci. Właściwie nie mówili niczego ani nowego ani zabawnego, jednak nie mogłam odejść od stołu. A to z tego prostego powodu, że tak się objadłam, iż nie miałam siły aby się ruszyć z miejsca. Niemniej jednak słysząc po raz dwudziesty to samo zdanie wypowiadane przez mamę i tą samą reakcję wujka zebrałam wszystkie siły i podniosłam się z krzesełka. Trzeba nadmienić, że sprawiło mi to niemały kłopot. Choć uwielbiałam święta, bo to magiczny czas, to nienawidziłam tego całego obżarstwa. A już szczególnie tego jak babcia kładła mi na talerzyk kolejny kawałek ciasta i zachęcała do jedzenia.
    Ledwo wczłapałam się po schodkach na pierwsze piętro i skierowałam do pokoju brata. Tak jak przypuszczałam Brian wraz z czterema kuzynami siedzieli przed komputerem i grali w jakąś niezwykle fascynującą grę. A przynajmniej doszłam do takiego wniosku słuchając ich wrzasków i wyzwisk.
-    Nie siedzisz z nimi? - spytał Thomas.
-    Nie, bo mówią ciągle o tym samym nie wprowadzając nic nowego do swojej dyskusji...
Rozsiadłam się na kanapie i zaczęłam przysłuchiwać się ich wymianie zdań. Mogłam wszystko powiedzieć o Brianie i kuzynach, ale z pewnością nie to, że nie mają poczucia humoru. Mieli je i to w nazbyt dużej ilości.
-    Jak będzie po angielsku „Jezus Chrystus na śmierć skazany”? - odezwał się w pewnym momencie mój brat.
-    Nie wiem - odparłam, bo wiedziałam, że nie chodzi mu o przetłumaczenie tego, gdyż sam doskonale wie jak to zdanie będzie brzmiało w języku angielskim.
-    „Jesus Christ Prison Break”.
Słysząc to roześmiałam się wesoło. Kuzyni również zaczęli się śmiać, a Damian nie zauważył, że trzyma szklankę z Coca-Colą w dłoniach, więc kiedy zaczął klepać się nimi w kolana cała zawartość wylądowała na jego spodniach i koszulce.
* * *
-    Mary Ann!! Wstawaj!!
Do moich uszu dobiegł krzyk brata. Powoli podniosłam powieki i spojrzałam na niego jak na wariata.
-    Odwal się... - wyjęczałam pogrążona jeszcze w półśnie.
-    Nie! Wstawaj!
Niechętnie odsunęłam od siebie pościel i mrucząc z niezadowoleniem postawiłam stopy na białym dywaniku. Przeciągnęłam się głośno ziewając i odrzuciłam swoje blond włosy, które opadły mi na twarz.
-    Wstałam. Zadowolony?
-    Pewnie! - Uśmiechnął się. - Choć zobaczyć co dostaliśmy!
-    Zapewne to co zwykle... Czyli nic specjalnego - wzruszyłam ramionami wychodząc za nim z pokoju.
We wszystkich rodzinach tych, które znam prezenty dostaje się zaraz po kolacji wigilijnej, jednak moja rodzina była inna. Odkąd tata obejrzał „Kevina samego w Nowym Jorku” uznał, że znacznie fajniej jest jak dostaje się prezenty w pierwszy dzień świąt. I od tej pory tak właśnie jest. Owszem może to było fajne, ale tylko na filmach. Bo w rzeczywistości pobudka o szóstej rano przez brata nie należała wcale do przyjemności. Wręcz przeciwnie. Szczególnie, że lubię sobie pospać. Może nie do szesnastej, ale przynajmniej do dziesiątej.
Usiadłam na podłodze koło wielkiej sosny i zaczęłam wertować pakunki szukając jakiegoś z karteczką głoszącą: „Mary Ann”. Kiedy znalazłam takowe odłożyłam na bok i zaczęłam dalej przeglądać paczki. Jak tylko wybrałam wszystkie z moim imieniem zaczęłam je otwierać.
-    I co dostałaś? - spytał Brian zrywając papier z jednego z pudełek.
-    Popatrzmy... - ziewnęłam  przeciągle. - Chapcie, to pewnie od babci, skarpetki, też pewnie od niej, srebrny łańcuszek z przywieszką, to pewnie też od niej, lakiery do paznokci, pewnie od mamy, pieniądze, znowu pieniądze i „Władca pierścieni” na DVD. A ty co masz?
-    Piłkę Pumy, pieniądze, chapcie, skarpetki, „S.W.A.Ta 4”, pieniądze, hm... - skrzywił się nieznacznie - „Kangurka Kao” i  wszystko. Znowu nie dostałem pada...
-    Ale dostałeś pieniądze, to sobie kupisz - wzruszyłam ramionami. - Idę do babci.
Podniosłam się z miejsca, zabrałam prezenty i udałam się na moment do kuchni, skąd było czuć zapach cynamonu. Przywitałam się z babcią i biorąc jedną z bułeczek, które upiekła skierowałam się do swojego pokoju. Położyłam wszystko na łóżku i zabierając pocięte jeansy, czarny golf, a na niego różową bluzkę z dużym dekoltem i krótkim rękawkiem weszłam do łazienki. Ściągnęłam z siebie piżamę na którą składał się stary top i jeansy. Odkręciłam ciepłą wodę i wskoczyłam pod prysznic.
* * *
    Z przymkniętymi powiekami Bill Kaulitz leżał na swoim łóżku. Nie wiedzieć czemu przed oczami miał twarz blondynki. Jak to możliwe, że ta bezczelna panna, która kiedy tylko ich spotkała musiała się czegoś czepić tak go zaintrygowała? Przecież to, że była ładna jeszcze o niczym nie świadczyło! Charakter jest znacznie ważniejszy! A ona miała beznadziejne usposobienie. Fakt. Prawie jej nie znał, ale wystarczyło mu to co widział, a raczej słyszał. Z tego co zaobserwował brunetka też nie była wcale milsza. Choć urody jej nie brakowało. Odrzucił od siebie myśli o dwóch bezczelnych nastolatkach, otworzył oczy i podniósł z podłogi pilota od telewizora. Włączył VIVĘ niemiecką i zaczął śpiewać z Georgem Michael’em „Last Christmas”. Zrobił głośniej kiedy poleciał następny utwór. Nie dane było mu jednak zbyt długo pośpiewać, gdyż do jego pokoju wtargnął bliźniak ubrany w same bokserki.
-    Bill! Przycisz to! Jest jeszcze świt!!
-    Nie, bo jak zrobię ciszej, to już nie będzie to samo. Zresztą Gordonowi i mamie to nie przeszkadza...
-    Bo oni nie mają pokoju obok twojego! - Wydarł się podchodząc do telewizora, aby go wyłączyć.
-    No i co zrobiłeś?! - Wykrzyknął oburzony.
-    Wyłączyłem - odparł jak gdyby nigdy nic. - Idę spać.
-    Debil!
Tom już miał mu coś odpowiedzieć, ale akurat w tym momencie do pokoju wkroczyła drobna blondynka, która była ich mamą.
-    Dzień dobry chłopcy - uśmiechnęła się wesoło. - Ubierajcie się, bo zaraz przyjdzie Jörg.
-    I co z tego? - spytał starszy Kaulitz.
-    Tom! To wasz ojciec!
-    Mało nas to obchodzi - wtrącił Bill.
Mimo wszystko miał jeszcze żal do ojca za to, że zostawił ich kiedy byli młodsi. Wielokrotnie zastanawiał się jakby potoczyło się ich życie gdyby rodzice nadal byli razem, a do ich życia nie wkroczył Gordon. Czy wtedy również kochałby tak mocno muzykę? Czy poznałby Gustava, Georga i Davida Josta? Czy w ogóle doszłoby do powstania Devilish, a następnie Tokio Hotel, które teraz stawało się popularne? Tak jak zawsze o tym marzył z Tomem. A przynajmniej od momentu kiedy ojczym zaszczepił w nich miłość do muzyki. Dobrze pamiętał jak denerwował się kiedy nie wychodziła mu gra na instrumentach, podczas gdy Tom ciągle uczył się nowych akordów na swojej gitarze...
-    Nie tym tonem. Ojciec będzie za pół godziny, a wy macie być gotowi do tego czasu.
Kobieta wyszła z pomieszczenia. Obaj wiedzieli, że nie należy się sprzeczać z matką. Chyba, że ma się ochotę na gigantyczną awanturę. Owszem rodzicielka pozwalała im na bardzo wiele rzeczy, o czym świadczą choćby ich kolczyki, które sobie zrobili kiedy mieli po czternaście lat, ale jeżeli coś zarządziła, była to świętość.
Tom usadowił się w nogach łóżka Billa i ciężko westchnął:
-    I po co on  przychodzi?
-    Żeby nas zobaczyć? - w głosie Czarnego aż nazbyt dobrze była wyczuwalna ironia.
-    Niech sobie włączy VIVĘ!
-    To powiedz mu to.
Dobrze wiedział, że bliźniak tak naprawdę nie uważa. W głębi duszy obaj kochali swojego ojca, bo bądź co bądź to ich ojciec. Mężczyzna, który dał im życie. Tylko, że... Nie potrafili wybaczyć mu tych ciągłych awantur, a potem porzucenia ich. O ile w tej chwili zrozumiał choć w małym stopniu ojca, kiedyś wcale tak nie było. Pamiętał jak razem z Tomem siedzieli za domem i żalili się sobie nawzajem jeżeli coś przeskrobali, a potem ojciec krzyczał na matkę. Teraz obaj wiedzą, że to nie było przez nich, ale jako małe dzieci obwiniali się za każdą ich kłótnię sądząc, że to oni ją wywołali.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz