środa, 28 sierpnia 2013

Rozdział 220

            Poczuła jak jej serce zwiększa swoją pracę, kurcząc się teraz z o wiele większą częstotliwością niż dotychczas. Mrugnęła kilkakrotnie powiekami, tak jakby miała nadzieję, że Bill zaraz zniknie. Jednak nic takiego nie nastąpiło. Chłopak w dalszym ciągu siedział bez słowa na kanapie, wpatrując się w nią uważnie.
            Zaczęła gorączkowo myśleć, co powinna powiedzieć; jak się zachować. Przez krótką chwilę zapragnęła podbiec do ukochanego chłopaka i rzucić mu się na szyję, a później całować do utraty tchu. Jednak mimo, że ciało tego rozpaczliwie pragnęło, ona sama, jej umysł, były odmiennego zdania. Nie wiedziała ani skąd wziął się tutaj Bill, ani po co przyjechał. Nie chciała robić nic pochopnie. Na dodatek jego słowa, że była dla niego tylko zabawką, zaczęły jej na nowo brzęczeć w uszach.
-          Cześć! Co tutaj robisz? - Spytała wesoło, tak jakby właśnie zobaczyła dawno niewidzianego przyjaciela. Zdawała sobie sprawę z tego, że jej słowa zabrzmiały sztucznie, ale już nic nie mogła na to poradzić.
-          Przyjechałem porozmawiać.
-          To może ja was zostawię samych? - Cherry Jo zawołała, kierując się do wyjścia.
Mary Ann tylko cicho westchnęła. Widząc Billa w takim stanie, mimo mętliku, który miała w głowie, postanowiła się nim zająć. Czarne włosy z białymi pasemkami opadały mu strączkami na bladą twarz, na której był kilkudniowy, chłopięcy zarost. Ubrania upaprane błotem i przesiąknięte potem domagały się wyprania, tak jak i ciało Billa aż prosiło się o porządną kąpiel i długi sen. Gdyby go nie znała tak dobrze z pewnością stwierdziłaby, że ma do czynienia z anorektykiem albo ćpunem.
-          Zostań, to twój pokój - zwróciła się do Cherry Jo.
-          Nie, nie! - Japonka pokręciła energicznie głową. - Musicie ze sobą porozmawiać! Nie będę wam przeszkadzała. Iruka też nie. Porozmawiajcie sobie spokojnie...
-          Sądzę, że możemy to równie dobrze zrobić w moim pokoju.
-          Skoro tak wolisz...
-          Tak będzie lepiej. Idziesz, Bill? - Spytała chłodno.
Chłopak skinął posłusznie głową. Podniósł się z zielonej kanapy i ciągnąc ze sobą walizkę udał się za Mary Ann do jej pokoju. W głowie układał setki scenariuszy, ale żaden z nich nie przewidywał, że ich spotkanie potoczy się w ten sposób.
Blondynka włożyła klucz w zamek i przekręciła. Drzwi z cichym skrzypnięciem ustąpiły. Oboje weszli do pokoju dziewczyny. Mary Ann położyła klucz na stoliku i spojrzała w czekoladowe tęczówki Billa. Zdecydowanie myliła się, kiedy pomyślała, że Ahmed ma ładniejsze oczy niż Czarnowłosy. Nawet przekrwione, były dla niej najpiękniejsze na świecie.
-          Drzwi do łazienki są w przedpokoju. Na pewno je zauważyłeś - odezwała się rzeczowym tonem, tak jakby zamierzała mu wynająć mieszkanie. - Domyślam się, że nie zatrzymałeś się jeszcze w żadnym hotelu, więc jeżeli nie masz nic przeciwko pójdę zapytać czy mają tutaj wolne miejsca.
-          Zostaw to. Chcę z tobą porozmawiać.
-          To może zaczekać. Najpierw powinieneś się wykąpać, coś zjeść i trochę przespać - powiedziała pobłażliwie. - Wyglądasz jak ostatnie nieszczęście.
-          I co z tego? - Wzruszył ramionami. - Ja naprawdę muszę z tobą porozmawiać.
-          Dobrze. Mówiłeś już to, a ja się zgodziłam. Nie rozumiem po co przejechałeś taki kawał świata. Mogłeś zadzwonić.
Było jej ciężko mówić z takim chłodem, ale to był jej sposób na obronę przed własnym ciałem, które aż wyrywało się do Billa. Chciała go otoczyć ramionami, pocałować, powiedzieć, że nie jest w ciąży i że bardzo mocno go kocha. Bo temu nie mogła zaprzeczyć. Nie mogła też nakazać sercu, żeby zapomniało o tym uczuciu. Próbowała tego dokonać przez trzy miesiące. Skoro wtedy poniosła porażkę, dlaczego teraz miałoby się jej udać?
-          Chciałem załatwić to w cztery oczy. Chyba się zgodzisz ze mną, że to nie jest sprawa na telefon?
-          Łazienka jest do twojej dyspozycji. Idę zapytać o ten pokój.
Bill obserwował jak Mary Ann podchodzi do drzwi, otwiera je i znika w korytarzu. Spuścił głowę, zaciskając dłonie w pięści. Teraz już wiedział na pewno. Przyjazd tutaj nie był dobrym pomysłem. Z zachowania blondynki jasno wynikało, że nie cieszy się na jego widok. Zła również nie była. Choć o wiele bardziej wolałby to niż obojętność. Czyżby miał rację, kiedy sądził, że Mary chciała tylko zapewnić swojemu jeszcze nienarodzonemu dziecku sławnego i bogatego ojca? Najwidoczniej dziewczyna doszła do wniosku, że wcale nie jest taki głupi i porzuciła swój nikczemny plan.
Był skończonym idiotą jeżeli myślał, że przyjedzie tutaj, porozmawia z Mary i wszystko będzie dobrze. Tak jak w bajkach, które tata czytał jemu i Tomowi na dobranoc, kiedy byli małymi brzdącami.
Wyciągnął ze swojej walizki czystą bieliznę, koszulkę i jeansy, a także wszystkie potrzebne przybory toaletowe. Może kiedy weźmie prysznic, zacznie trzeźwiej myśleć? Póki co był brudny, zły, niewyspany, zmęczony i wyglądał jak ostatnie nieszczęście, żeby nie nazwać tego gorzej.
Ściągnął z siebie nieświeże ubrania, odkręcił wodę i wszedł pod prysznic. Kiedy letnie kropelki zaczęły uderzać o jego nagie ciało mruknął z zadowoleniem. Nałożył na dłonie trochę żelu pod prysznic, po czym rozsmarował go na swojej skórze. Czując przyjemny zapach, przymknął powieki i pozwolił, aby woda spływała po jego twarzy. Przed oczami pojawiła mu się Mary Ann. Jej blond włosy były jeszcze jaśniejsze niż zazwyczaj, gładkie ciało przybrało ładny, jasnobrązowy odcień, podkreślając jeszcze bardziej piękno niebieskich tęczówek. Zmartwił go tylko fakt, że wydawała się być chudsza niż kiedy widział ją ostatni raz. Skoro jest w ciąży powinna się dobrze odżywiać. Postanowił, że porozmawia z nią również o tym.
Kilkanaście minut później zakręcił wodę. Obwinął się w pasie białym ręcznikiem, drugim wycierając mokre włosy. Nałożył na twarz trochę pianki i nareszcie pozbył się swojego, jeszcze słabego, ale widocznego zarostu. Nie zakładając na siebie ubrań, wyszedł z łazienki i podszedł do swojej walizki po szczoteczkę do zębów, której zapomniał zabrać.
-          Od razu lepiej wyglądasz - podniósł głowę, wpatrując się w Mary Ann, która siedziała na łóżku i przeglądała jakieś czasopismo. Na jego policzki wtargnął delikatny rumieniec. Powinien się ubrać, zanim opuścił łazienkę. Zdecydowanie nie wypadało, żeby paradował przed Mary Ann obwinięty samym ręcznikiem w talii. - Pytałam o pokój. Recepcjonistka powiedziała, że nie mają niczego wolnego aż do przyszłego tygodnia. W innych hotelach, przynajmniej tych lepszych, też się nie znajdzie żadnego pokoju. Teraz jest sam środek sezonu. Bardzo wielu turystów tutaj przyjeżdża, więc są problemy z noclegami...
Czarnowłosy myślał, że bez problemu znajdzie zakwaterowanie w Lehu. Nie chciał wierzyć Georgowi, kiedy ten mówił, że powinien wcześniej zarezerwować pokój, a przynajmniej tak robili znajomi jego rodziców. Nie uśmiechało mu się mieszkanie na ulicy, do momentu kiedy będzie mógł wrócić do Hiszpanii, ale nie widział innego wyjścia.
-          Żałuj, że nie widzisz swojej miny - Mary Ann się zaśmiała.
-          Żartowałaś, prawda? Znajdę tutaj coś wolnego...
-          Obawiam się, że nie żartowałam - odparła poważnie. - To znaczy sądzę, że znajdziesz jakąś kwaterę bez bieżącej wody, klimatyzacji i z dziurą w ziemi zamiast sedesu jakieś trzysta metrów od pokoju...
-          Chyba nie mam innego wyboru jak poszukać czegoś takiego, skoro nie ma nic lepszego...
-          Właściwie masz wybór... - Mary Ann wpatrzyła się w jakieś zdjęcie w czasopiśmie. - Jeżeli chcesz możesz zostać u mnie w pokoju. Łóżka nie da się rozsunąć, ale powinniśmy się jakoś zmieścić, bo te kanapy - wskazała głową na trzy grafitowe sofy - są okropnie niewygodne, nawet do siedzenia. W Paryżu dzieliliśmy pokój, więc... pomyślałam sobie, że jeżeli dla ciebie nie stanowiłoby to problemu, to... tutaj również możemy go dzielić.
Nie wiedziała dlaczego zaproponowała to Billowi. Przecież mogła się przenieść do pokoju ojca, a ten odstąpić Billowi. Nie musiała wcale mieszkać z nim przez kilka dni w jednym pomieszczeniu. A jednak tego chciała. Wiedziała, że popełnia ten sam błąd co wcześniej, ale teraz nie było już odwrotu.
-          A twój tata? - Spytał. - Georg mówił, że jesteś tutaj z nim...
-          A ja się zastanawiałam kto ci powiedział, że jestem w Indiach - uśmiechnęła się. - Nie przejmuj się moim tatą. Nie powinien mieć nic przeciwko. Teraz kiedy aż tak wciągnęły go nauki Sai Baby, Ramany Maharishiego i Buddy nie porzuci bliźniego w potrzebie - puściła mu oczko.
Słysząc słowa Mary Ann, Bill doszedł do wniosku, że nie rozumie zachowania blondynki. Wcześniej była dla niego oschła, a teraz proponowała mu, żeby zamieszkał w jej pokoju. Razem z nią.
W pierwszej chwili chciał się od razu zgodzić na jej propozycję, ale nie widząc w jej niebieskich tęczówkach uśmiechu, który czaił się na ustach, uznał, że o wiele lepiej będzie jeżeli znajdzie sobie coś innego. Nawet pokój bez klimatyzacji i żadnych wygód.
-          Miło, że to proponujesz, ale chyba poszukam czegoś innego.
-          Jak wolisz - wzruszyła obojętnie ramionami. - Jeżeli niczego nie znajdziesz, albo nie będzie to odpowiadało twojemu gustowi, moja propozycja jest nadal aktualna.
-          Dlaczego to robisz?
-          Dlaczego co robię? Pomagam ci? Widzisz Bill, ja nie jestem taka jak ty. Mogłabym teraz powiedzieć ci, że byłeś moją zabawką, że dobrze się bawiłam obserwując jak przeze mnie cierpisz, o ile to była oczywiście prawda, ale nie zrobię tego. Może i mam powód, żeby ci dokopać, ale... to byłoby nieuczciwe skoro już tutaj przyjechałeś, żeby ze mną porozmawiać. Wysłucham cię, nie zostawię na ulicy, bo przez te dwa miesiące zdążyłam poznać trochę Indie od tej gorszej strony, ale na więcej nie możesz liczyć. Nie po tym co się stało.
-          A jednak mieli rację... Byłem głupi, że tu przyjeżdżałem...
-          Oczywiście, że byłeś głupi - zaśmiała się. - Nikt przy zdrowych zmysłach nie przyjeżdża do Indii! To piękny kraj, ale za dużo tutaj biedy. Nigdy nie sądziłam, że to jest możliwe, ale kocham Indie i jednocześnie nienawidzę. - W jej wzroku dostrzegł coś, co mówiło, że te słowa odnoszą się także do niego.
-          Pójdę umyć zęby i się ubrać...
Pokazał dziewczynie na dowód swoich słów szczoteczkę do zębów, po czym zniknął w łazience. Był za bardzo zmęczony na rozmowę z Mary Ann. Postanowił, że znajdzie jakiś pokój, w którym będzie mógł się trochę przespać, a nazajutrz poważnie porozmawia z dziewczyną. Powie jej to, po co przyjechał. Nawet jeżeli czuł, że poniesie klęskę, postanowił zaryzykować. Kiedy zdecydował się na podróż do Indii postawił wszystko na jedną kartę, dlatego teraz musiał kontynuować swoje dzieło. Postanowił walczyć o Mary Ann i jej miłość.
Kilka minut później wyszedł całkowicie ubrany z łazienki. Blondynka nadal leżała na łóżku. Była zajęta czytaniem jakiegoś artykułu. Bill schował wszystkie swoje rzeczy do walizki. Wyciągnął z niej dość grubą książkę, w starodawnej oprawie. Z łomoczącym w piersi sercem położył ją na stoliku. Uznał, że ona wyjaśni Mary Ann wszystko znacznie lepiej niż słowa. A jutro przyjdzie tutaj i porozmawia z dziewczyną poważnie.
-          To dla ciebie - odezwał się, patrząc na Mary. Wyglądała pięknie w bladozłotym sari, które podkreślało jej równą jasnobrązową opaleniznę.
-          Prezent na pożegnanie? - Zmarszczyła brwi, wpatrując się w wolumin.
-          Mam nadzieję, że nie. Zresztą sama zdecydujesz jak zechcesz ją obejrzeć. Jeśli nie, po prostu ją wyrzuć i po sprawie - uśmiechnął się, choć było mu niezwykle ciężko zdobyć się na ten gest. Chciał podejść do Mary, powiedzieć, że ją kocha i jest dla niego całym światem, ale uznał, że w tej chwili by to nie wypaliło. - Dzięki, że pozwoliłaś mi skorzystać z łazienki. A! I nie dziękowałem ci jeszcze za laptopa, więc... dziękuję. Nie sądziłem, że go wyślesz.
-          Przecież obiecałam. Na początku chciałam kupić ci jakiegoś fajnego Apple’a, ale stwierdziłam, że nie mam zamiaru wydawać na prezent pożegnalny całych oszczędności.
-          Toshiba jest wystarczająca. Właściwie... Tom się ze mną nie zgadza, ale powinienem oddać ci za nią pieniądze. Trochę mi głupio, że...
-          Nie powinno być ci głupio. Zrobiłam to, bo chciałam i ci obiecałam. Ty napisałeś mi piosenkę, a ja wysłałam laptopa. Koniec sprawy - uśmiechnęła się. - Myślałam, że chcesz ze mną porozmawiać. Chyba powinnam powiedzieć ci w końcu prawdę, nie sądzisz?
-          Znam prawdę. - Spuścił smutno głowę. - A przynajmniej wiem wystarczająco dużo. Resztę masz w książce. Chyba tak będzie lepiej - uśmiechnął się niepewnie. - Będę w Lehu jeszcze przez trzy dni, bo wtedy odlatuje samolot do Hiszpanii. Jak coś, masz moją komórkę.
Z tymi słowami opuścił pokój Mary Ann, zostawiając ją samą. Dopiero teraz blondynka pozwoliła spływać niechcianym łzom po swoich policzkach. Czuła się okropnie, że tak się zachowała w stosunku do chłopaka, którego tak mocno kocha, ale nie mogła rzucić mu się na szyję i rozpłakać. A może mogła, ale nie potrafiła?
Wstała z łóżka i na drżących nogach przeszła przez pokój. Wzięła do ręki książkę oprawioną w twardą, skórzaną okładkę. Trzęsącymi się palcami otworzyła ją. Otarła wierzchem dłoni oczy, żeby zwiększyć ostrość widzenia. Pierwsza strona przedstawiała salę kinową. W postaciach rozpoznała chłopaków z Tokio Hotel, siebie a także Nikolę. Na kolejnych ilustracjach zostały zobrazowane sceny z życia jej i Billa. Chłopak przedstawił wszystkie wydarzenia ze swojego punktu widzenia. Mary nie była pewna, ale sądziła, że Czarny rysował te obrazki na bieżąco. Przypominając sobie poszczególne sytuacje, w których zraniła Billa zaniosła się jeszcze większym szlochem. Powinna odłożyć książkę i zapomnieć o niej jak najszybciej, bo ukazywała prawdę. Zbyt bolesną prawdę. Mimo, że wiedziała, co znajdzie na następnych stronach z zaciekawieniem oglądała kolejne obrazki. A może po prostu nie mogła oderwać wzroku od kolorowych ilustracji?
Uśmiechnęła się widząc w chmurkach, w których Bill zapisał swoje myśli albo słowa, które pomyślał w danej chwili albo już po danym zdarzeniu. Czasami się z nim zgadzała, ale na ogół dobrze wiedziała, że w większości to co się stało było jej winą. Gdyby nie zachowywała się tak egoistycznie, teraz nie musiałaby oglądać tych wszystkich obrazków, przypominających jej cierpienie jakie sprawiła sobie i ukochanemu chłopakowi.
Przejechała delikatnie palcem po kreskówkowym Billu, który wręczał kreskówkowej Mary Ann matrioszkę i mówił, że ja kocha. Doskonale pamiętała jaka była wówczas szczęśliwa. Nie chciała wtedy zostać dziewczyną Billa, bo bała się, że ich związek może skończyć się tak jak jej związek z Piotrkiem. Wiedziała, że czuje do niego zupełnie coś innego niż do Piotrka; coś co szybko nie przeminie, ale mimo tego bała się. I teraz też się bała. Nie chciała więcej cierpieć, bo wiedziała, że w końcu tego nie wytrzyma. Przyjdzie moment, który przeleje czarkę wypełnioną goryczą.
Gdy natrafiła na obrazek przedstawiający moment, kiedy o mały włos nie kochała się z Billem pierwszy raz pod prysznicem, poczuła jeszcze gorętsze łzy na swoich policzkach. Chłopak już wtedy wiedział o jej rzekomej ciąży. Teraz przynajmniej zrozumiała dlaczego nie chciał się z nią wówczas kochać. Gdyby wyznał jej prawdę, na pewno dalsze obrazki nie miałyby racji bytu. I tak zobaczyła mnóstwo kreskówkowych Billów ze złamanym sercem, płaczących Billów i smutnych Billów. Nie wiedziała, że Czarny wylądował w szpitalu, bo rozbił lustro w pokoju hotelowym. Tak samo jak nie miała pojęcia o tym, że wytatuował sobie gwiazdkę na podbrzuszu, która miała symbolizować to, że jest gwiazdą i nie potrzebuje jej. A jednak potrzebował, jak wynikało z kolejnych ilustracji. Widząc podobiznę Billa i dziewczyny, która została podpisana jako Gisele, poczuła jak serce rozrywa jej się na kawałki. Skoro tak bardzo ją kochał, dlaczego poszedł do łóżka z nieznajomą? Odpowiedź przyszła na kolejnej karcie. Bill chciał się przekonać, że jej nie potrzebuje, że może sobie ułożyć życie z kimś innym. Jednak brakowało mu tego wszystkiego, co czuł przy niej. Nie była pewna czy dobrze interpretuje obrazki i napisy na nich, ale sądziła, że w inny sposób się nie da tego uczynić.
Mary Ann uśmiechnęła się widząc jak Bill wracał smutny od Gisele i znalazł dziecko w parku, którym później się zaopiekował. Jak się okazało, to przez Jaspera chłopak postanowił do niej przyjechać. Poczuła ciepło wokół serca widząc kreskówkowego Billa, a nad jego głową chmurkę, w której narysował jej podobiznę z ciążowym brzuszkiem.
Kiedy dotarła do ostatniej strony nie wierzyła własnym oczom. Musiała przetrzeć kilkakrotnie powieki, żeby przekonać się, że napis i pierścionek z białego złota z licznymi brylancikami usianymi wokół jednego dużego, nie są wytworem jej wyobraźni. Przejechała palcem po ślicznym, mieniącym się w blasku światła padającego z kinkietów, pierścionku przyklejonego do kartki taśmą samoprzylepną. Napis nad nim głosił:
„Jeżeli to możliwe, chcę zostać ojcem twojego dziecka”
To wszystko. Tylko jedno zdanie. Jednak po obejrzeniu całej książki, było ono wystarczające. Wyznania wielkiej miłości aż do śmierci i tego typu słowa były tutaj całkowicie niewskazane. Zamiast tego to jedno zdanie mówiące tak wiele... Poczuła silną chęć założenia na swój serdeczny palec pierścionka, ale oparła się tej pokusie. Miała prawie siedemnaście lat. Bill tak samo. Co oni wiedzą o życiu? A co jeśli ich miłość jest tylko zwykłym zauroczeniem, choć im wydaje się inaczej?
Skuliła ramiona i zaniosła się głośnym szlochem. To co zrobił dla niej Czarny było najwspanialszą rzeczą jaka spotkała ją w życiu, ale nie mogła się zgodzić na jego propozycję. Bill chciał się z nią ożenić, bo myślał, że jest w ciąży. Nie rozumiała za bardzo, nawet po przejrzeniu książki, którą jej zostawił, dlaczego chciał to uczynić, ale uznała to za nieważne.

Odłożyła wolumin na stolik, otarła łzy i opuściła pokój. Nie szła do Billa. O nie. Chciała się przejść. Przemyśleć sobie wszystko na spokojnie. Zastanowić się co zrobić dalej. Z jednej strony pragnęła zadzwonić do Billa i kazać mu natychmiast przyjść do hotelu w którym się zatrzymała, a później rzucić mu się w ramiona i już nigdy nie pozwolić mu odejść, ale z drugiej - bała się. Przeraźliwie bała się przyszłości, która może okazać się dla nich niezbyt łaskawa. 

Rozdział 219

            Trójka magdeburczyków smażyła się na plaży już czwarty dzień. Tom coraz bardziej niepokoił się o bliźniaka. Oprócz smsa, że doleciał bezpiecznie do Indii nie otrzymał od niego więcej wiadomości, choć sam wysyłał mu ich całe setki. Nikola razem z Gustavem i Georgiem uspokajała go jak tylko mogła, ale on wiedział swoje. Zdecydowanie powinien lecieć z Billem do Indii, zamiast prażyć się w południowym słońcu na hiszpańskim wybrzeżu.
            Nasmarował się kremem do opalania z wysokim filtrem, nasunął na nos głębiej okulary i wpatrzył się przed siebie. Po iskrzącym się w blasku słońca morzu płynęło kilka statków wycieczkowych. W oddali majaczyły wzgórza, zasłonięte nieco przez mgłę, której - zważywszy na bezchmurne niebo - absolutnie nie powinno być. Blisko brzegu pluskali się w czystej wodzie spoceni turyści. Gdyby nie ponure myśli o bliźniaku, Tom pomyślałby, że znalazł się w raju. Nareszcie mógł odpocząć od zastępów fanek. Tutaj nikt ich nie znał, albo znało bardzo niewiele osób, dzięki czemu byli tylko zwykłymi, nie rzucającymi się za bardzo w oczy turystami.
Taka dawka normalności była mu potrzebna, choć jak obmyślali plan, który pozwoliłby na wyjazd Billa do Indii, wcale tak nie myślał.
            Nie mogli podczas wyjazdu do Hiszpanii odpocząć od pracy, jaką była dla nich muzyka, ale ani jemu ani Gustavowi czy Georgowi to nie przeszkadzało. Kochają to co robią, a także czerpią radość z tworzenia nowych utworów. Nawet gdyby nie dostawali za to dość sporych pieniędzy, na pewno nadal graliby koncerty dla kilku osób i pisali nowe piosenki w swojej kanciapie w Magdeburgu. Tom wiele by oddał, żeby znaleźli się teraz we czwórkę w starym budynku, w którym wynajmowali jeden pokój. Wtedy na pewno powstałoby kilkanaście utworów, tym bardziej, że większość z nich wymyślał Bill, którego aktualnie nie było z nimi.
-          Szkoda, że nie ma tu Billa - Georg wypowiedział myśli Toma na głos. Przebywali w swoim towarzystwie tak długo, że powoli zaczynali myśleć o tym samym. - Z nim na pewno byśmy już coś mieli dla Josta.
-          Sami też sobie poradzimy. To nie będzie to samo, ale ja również jestem dobry w pisaniu. Powiedziałbym, że jestem nawet bardziej kreatywny niż Bill.
-          Twierdzisz, że sam potrafisz napisać piosenkę, która stanie się takim hitem jak Durch den Monsun? - Gustav obrzucił Toma rozbawionym spojrzeniem.
Georg ściągnął bluzkę ze swojej głowy, podniósł się do pozycji siedzącej i spojrzał na Toma z pobłażaniem, kiedy ten mówił:
-          Pewnie. Tom Kaulitz potrafi wszystko.
-          Szydełkować też? - Zakpił basista, zanosząc się śmiechem, kiedy wyobraził sobie Dreadowłosego z motkiem wełny i szydełkiem albo drutami w ręku.
-          Zamknij się!
-          Dobra, dobra... Nie wściekaj się. Powiedz mi lepiej, co powiemy Jostowi jak Bill niczego nie napisze w Indiach.
-          Pokażemy mu kilka starszych piosenek. Bill napisał ich ostatnio całe mnóstwo, ale wszystkie są okropnie psychodeliczne. Może Davidowi się spodobają. Kto wie?
-          Psychodeliczne? - Gustav zmarszczył brwi. - To Bill pisze takie teksty?
-          Ostatnio tak. Wiesz, to wszystko przez Mary Ann - Tom wzruszył obojętnie ramionami. - Zresztą pewnie wam pokaże jak wróci z Indii, a nie będzie miał niczego nowego.
-          Lepiej, żeby miał...
Georg poparł Gustava, a Tom chcąc, nie chcąc musiał się z nimi zgodzić. Uzgodnił z Billem, że ten będzie mu wysyłał smsy z tekstami, albo dzwonił, żeby powiedzieć o jaką melodię mu chodzi. Wtedy razem z chłopakami mógłby nad nią popracować. Póki co otrzymał tylko jednego smsa od bliźniaka.
Dopiero wieczorem, kiedy siedzieli w jednej z hiszpańskich pizzerii i zajadali się pyszną pizzą z salami i podwójnym serem z telefonu Toma zaczęła się sączyć piosenka Green Daya - „Belveder of a broken dreams”. Nie lubił aż tak bardzo jak Bill tego utworu, ale ustawił go specjalnie, żeby wiedzieć kiedy dzwoni bliźniak.
Pospiesznie odebrał połączenie, pokazując gestem Gustavowi i Georgowi, żeby byli cicho.
-          Czemu nie odzywałeś się tyle czasu?! - Wykrzyknął, zanim Czarnowłosy zdążył coś powiedzieć. - Piszę do ciebie setki smsów, a ty nawet nie raczysz mi odpisać!!
-          Uspokój się, Tom - w głosie Billa było słychać zmęczenie i jednocześnie zniecierpliwienie. - Nie dawałem znaku życia, bo prawie przez całą drogę nie było zasięgu. Nie pytaj mnie dlaczego, bo tego nie wiem.
-          No dobra - burknął. - Powiedzmy, że ci wierzę. Co słychać? Gadałeś już z Mary?
-          Jasne. Cały czas z nią gadam... - mruknął z irytacją.
-          Bill? Co się stało? - Spytał zaniepokojony.
-          W samolocie nie było miejsc, więc pojechałem z Anthonym i Karlem autobusem. Okropne przeżycie! Tutaj jest gorszy tłok w autobusie niż w Berlinie w godzinach szczytu! Na dodatek ci ludzie przewożą ze sobą kury! Wiesz jakie to paskudne uczucie jak co jakiś czas kura siada ci na głowie i trzepocze skrzydłami? - Tom oczyma wyobraźni zobaczył jak Bill na sama myśl o tym się wzdryga. - Na dodatek Anthony faszeruje mnie jakimiś antybiotykami, bo bez nich muszę chodzić co dwadzieścia minut do kibla! Swoją drogą, wiedziałeś, że w Indiach ludzie załatwiają się na środku ulicy? Zakładają za ucho tylko kawałek takiego śmiesznego sznurka. Mówię ci, ohyda! A jak miejscami śmierdzi! Oddychać się nie da! Ja nie wiem jak Mary tutaj wytrzymała tyle czasu! Tutaj jest naprawdę strasznie! Powiedz Georgowi, że miał rację. Nikola też miała rację. Powinienem zaczekać aż Mary wróci do Polski. To była przecież kwestia tylko niecałego miesiąca... To był zdecydowanie zły pomysł z przyjazdem tutaj. Bardzo zły...
-          Bill? - Tom przerwał paplaninę brata, wiedząc, że gadałby tak jeszcze przez co najmniej godzinę. - Poradzisz sobie. Zobaczysz, że wszystko będzie dobrze. Chyba nie zostało ci już dużo drogi?
-          Kierowca mówi, że trzysta osiemdziesiąt kilometrów, ale będziemy mogli je pokonać dopiero za minimum dwa tygodnie... - Bill jęknął z rozpaczą. - Nienawidzę Indii. Naprawdę ich nienawidzę! Jestem brudny, spocony, nieogolony, głodny, chce mi się spać... Ja chcę wrócić do domu!
-          Przestań! Nie myśl o tym w ten sposób! - Powiedział z mocą, chcąc dodać tym samym otuchy bliźniakowi. - Pamiętaj po co pojechałeś do Indii. Skup się na tym. Zobaczysz, że wszystko będzie dobrze.
-          Pamiętam Tom, ale momentami to nie wystarcza. Ja mam już naprawdę tego dość! Powiedz mi, co ja mam zrobić? Jak wrócę do New Delhi to i tak nie zdążę na samolot do Lehu. Nie mam też dwóch tygodni, żeby czekać aż ta cholerna woda opadnie!
-          Woda? Co tam się stało?
-          Monsun zalał drogę. Wody jest do pasa, więc autobus nie ma jak przejechać. Trzeba czekać aż woda opadnie...
-          A nie ma innej drogi?
-          No właśnie nie. Ta jest jedyna, a przynajmniej tak mówi ten cholerny Hindus, choć podejrzewam z chłopakami, że można się dostać do Lehu też inną drogą, choć pewnie będzie trzeba nadłożyć dość sporo drogi. Na pewno jest to jednak szybsze rozwiązanie...
-          Rozmawiałeś z innymi ludźmi? Co oni zamierzają zrobić? Przecież chyba nikt nie zamierza czekać aż woda opadnie...
-          I tu się mylisz. Wszyscy się nam dziwią, że jesteśmy wściekli! Ci przeklęci Hindusi sprawiają wrażenie jakby ich to wszystko niewiele obchodziło! Na dodatek Ant ciągle wytyka nam, że powinniśmy go posłuchać, jak mówił, żeby zaczekać w Delhi pięć dni na samolot!
-          A nie da się jakoś przejść przez tą wodę? Mówiłeś, że jest tylko do pasa...
-          I niby co mi to da? Nie widzę na przeciwnym brzegu żadnego cholernego autobusu! Widzę tylko kawałek drogi i jakieś krzaki! Pieszo w życiu nie przejdę w tydzień prawie czterystu kilometrów!
-          Może gdzieś w pobliżu jest jakaś wioska, albo coś...
-          Nie wiem. Poczekaj zapytam Karla, bo Ant wygląda jakby miał nas zaraz zabić albo, co gorsza, wykastrować.
Przez kilka minut Tom słyszał tylko jakieś głosy w słuchawce, ale nie był w stanie rozróżnić słów. Po rozmowie z bliźniakiem Dreadowłosy jeszcze bardziej zaczął się o niego niepokoić. Dotychczas był przekonany, że Czarny jest już w Lehu od kilku dni, a tymczasem jego malutki braciszek włóczy się po Indiach z problemami żołądkowymi. Okropne! A najgorsze, że on nie ma jak mu pomóc.
-          Jestem. Miałeś rację. Jakieś dziesięć kilometrów dalej jest wioska, w której powinniśmy znaleźć jakąś taksówkę. Czekaj... Właśnie wchodzę do wody... Ale zimna!!! - Wrzasnął, ale po chwili, która najwyraźniej była mu potrzebna aby przyzwyczaić się do lodowatej wody, ciągnął normalnym głosem: - To takie orzeźwiające... Uwierzysz, że jeden Hindus miał ze sobą dmuchany ponton, który sprzedał nam za kilka centów? Inaczej nie mielibyśmy jak przetransportować walizek. Właściwie to tylko ja mam walizkę... Wszyscy mają takie fajne plecaki turystyczne. Nieważne.
-          Cieszę się, że dajesz sobie jakoś radę.
-          Nie jest łatwo. Ten strumyk cholernie rwie. Coś czuję, że wyjdziemy jakieś dwieście metrów od celu...
Przez chwilę w słuchawce zapanowała cisza. Tom nie chciał pytać Billa o sprawy związane z muzyką w tej chwili, ale czując na sobie ponaglające spojrzenia Gustava i Georga, odezwał się ostrożnie:
-          Bill? Wybacz, że cię pytam o to w tak dramatycznej chwili, ale... napisałeś coś? Próbowałem stworzyć coś z chłopakami, ale wszystko co napiszemy jest do bani. Nikola też próbowała nam pomóc, ale ona ma zupełnie inny styl od ciebie...
Młodszy Kaulitz zaczął nucić mu melodię, która, jak wyjaśnił, wpadła mu niedawno do głowy. Nie miał jeszcze gotowego tekstu, ale był pewny, że wkrótce go napisze. Czarny był też pewny, że ta piosenka znajdzie się na ich nowym albumie. Nawet wówczas, gdyby musiał się pokłócić z Jostem i pozostałymi producentami.
-          Rozmawiałeś z Nikolą? - Tom przytaknął. - Mówiła coś o Jasperze?
-          Złapał przeziębienie, ale to nic poważnego. Lekarz przepisał mu jakiś syrop.
-          Na pewno? Może powinieneś wrócić do Niemiec...
-          Oszalałeś?! I jak ja to wytłumaczę?! - Uniósł głos. - Nikola ze wszystkim sobie świetnie poradzi. Powiedz mi lepiej co zrobimy z Jasperem jak przyjedziemy, nie możemy...
-          Muszę już kończyć - bliźniak wpadł mu w słowo. Tom doskonale wiedział, że Czarny nie chciał w tej chwili rozmawiać o dziecku. - Trzymaj się braciszku. Wyślę ci piosenkę, jak tekst będzie gotowy.
-          To ty się trzymaj... - Szepnął słysząc ciszę w słuchawce.
* * *
            Czwartego dnia pobytu w Indiach taksówka, którą wynajęli w małej indyjskiej wiosce wysadziła Billa, Anthony’ego i Karla w stolicy Ladakhu - Lehu. Pożegnali się koło dość sporego bazaru życząc sobie wzajemnie udanego pobytu w południowej Azji. Kaulitz był im wdzięczny. Był pewny, że bez pomocy dwójki Niemców  czekałby w New Delhi pięć dni na samolot, albo zgubiłby się gdzieś po drodze do Lehu, zakładając, że w ogóle udałoby mu się opuścić stolicę Indii.
            Nie był pewny czy znajdzie w tym górskim miasteczku Mary Ann, ale teraz już spokojnie mógł do niej zadzwonić i zapytać w jakim hotelu się zatrzymała, a także poprosić o spotkanie. Był niemalże pewny, że Mary zgodzi się na nie.
            Rozejrzał się dookoła uważnie, zastanawiając się, w którą stronę powinien się udać. W końcu postanowił wejść w uliczkę, na której sprzedawcy porozstawiali wózki z rozmaitymi przedmiotami, owocami, warzywami, słodyczami a nawet gorącą herbatą. Ciągnął walizkę po wyboistej nawierzchni, co zdecydowanie nie było łatwym zadaniem. Coraz bardziej żałował, że nie ma ze sobą turystycznego plecaka, tak jak mijający go turyści.
            Czując, że zaczyna mu burczeć w brzuchu podszedł do jednego ze straganów i zaczął wybierać banany, których skórka była najbardziej żółta. Te owoce wydawały mu się być najbezpieczniejsze dla jego żołądka. W pamięci nadal miał zatrucie, które najprawdopodobniej spowodowały ćapaty. Za nic nie chciał tego powtórzyć, tym bardziej, że nie miał antybiotyków, którymi faszerował go Ant.
            Z kiścią w miarę żółtych bananów wtopił się w głąb bazaru. Miał zamiar znaleźć jakiś hotel, w którym mógłby się zatrzymać na kilka dni, a później odnaleźć Mary Ann.
A może powinien najpierw ją znaleźć?
Tak. Takie rozwiązanie wydawało mu się o wiele lepsze.
            Nie pamiętał nowego numeru telefonu Mary Ann, ani nie miał go nigdzie zapisanego, bo zanim zdążył wbić go w pamięć swojej komórki, kilka cyferek, które zapisał na swoim przedramieniu się rozmazało, tak, że nie był w stanie ich odczytać. Miał jednak zapisany ostatni numer, z którego dzwoniła do niego blondynka. Z pewnością nie była to niemiecka ani polska sieć, ale może kupiła indyjską kartę SIM, żeby mieć tańsze połączenia? Przecież ludzie często tak robią podczas dłuższego pobytu w obcym kraju.
            Wybrał odpowiedni numer i czekał chwilę na połączenie.
-          Moshi moshi? - Usłyszał radosny, kobiecy głos, który z całą pewnością nie należał do jego ukochanej.
-          Eee... Cześć. Możesz mi dać Mary Ann, jak jest obok ciebie? - Spytał po niemiecku.
-          Nani?* A! - Rozmówczyni wykrzyknęła triumfalnie, przerzucając się z języka japońskiego na angielski. - Bill? Mam rację?
-          Tak, masz. Mogę rozmawiać z Mary? - On również przestawił się na angielski, dochodząc do wniosku, że dziewczyna nie rozumie niemieckiego.
-          Mary Ann nie ma w pobliżu. Jeżeli chcesz mogę jej coś przekazać. Na pewno do ciebie oddzwoni jak to będzie coś ważnego. Co ja plotę? Bez znaczenia co to będzie, Mary na pewno oddzwoni. Muszę tylko wrócić do hotelu.
-          A mogłabyś podać mi jej numer telefonu?
-          Mary miała rację - rozmówczyni zaśmiała się wesoło. - Twój angielski jest naprawdę okropny. Jakbym słuchała niemieckiego. Chyba nie powinnam podawać ci jej numeru telefonu. Nie wiem czy Mary by tego chciała. Zresztą nie chciałabym, żeby się okazało, że będzie musiała przez ciebie więcej płakać...
Bill westchnął ciężko. Nieznajoma również uważała, że to wszystko jest jego winą. A to przecież nie on zaszedł w ciążę! Żeby to było jeszcze jego dziecko...
„Kobiety” - pomyślał - „mają zadziwiającą zdolność do interpretowania rzeczywistości na swój własny sposób, który jest dla nich najwygodniejszy w danym momencie”.
-          W takim razie przekaż jej, że jestem w Indiach i chcę się z nią spotkać jak najszybciej.
-          Jesteś w Indiach?! - Nieznajoma wykrzyknęła zdumiona. - Naprawdę?! Może powiesz mi jeszcze, że jesteś w Lehu?
-          Tak. Jestem w Lehu - w jego głosie można było wyczuć zmęczenie.
-          O kurczę! Nie sądziłam, że to ty... Przez głowę by mi to nie przeszło!
-          O czym ty mówisz? - Spytał, choć nie miał siły, żeby droczyć się z nieznajomą. Jedyną rzeczą, której chciał i na którą pozostawił sobie resztki energii była rozmowa z Mary Ann.
-          O tobie. Stoisz jak ostatnia sierotka z telefonem w jednej dłoni, a w drugiej trzymasz rączkę wielkiej walizy. Nie obraź się, ale wyglądasz jakby wypluł cię wąż - Bill rozszerzył ze zdumienia oczy. Skąd nieznajoma to wszystko wie? Nie zdążył zadać jej tego pytania, bo w tym momencie poczuł czyjąś dłoń na ramieniu. Obrócił się, patrząc prosto w ciemne, prawie czarne, nieco skośne oczy. Prosta różowa grzywka ładnie kontrastowała z kolorem tęczówek i resztą włosów dziewczyny. Azjatka uśmiechała się do niego sympatycznie. - Nie ma wątpliwości. To naprawdę jesteś ty - stwierdziła, obrzucając go badawczym wzrokiem. - Jestem Cherry Jo. Miło cię poznać, Bill.
-          Ciebie również - mruknął, podając jej dłoń, zaskoczony tym spotkaniem.
-          Niesamowite! - Wykrzyknęła, nie mniej zdumiona niż on. - To naprawdę niezwykłe spotkać kogoś znajomego w samym sercu bazaru! To znaczy... - Była nieco zakłopotana. - Oczywiście nie znam cię, ale dużo o tobie słyszałam. Nie zawsze dobre rzeczy, ale... - Uśmiechnęła się przepraszająco. - Chyba za dużo paplam... Częstuj się - wyciągnęła w jego stronę torebkę z orzeszkami w czerwonej i brązowej otoczce ze stopionego cukru. - Są pyszne! I jeszcze ciepłe.
-          Skąd wiedziałaś, że ten wypluty przez węża facet, to ja? - Spytał, częstując się orzeszkami. Był pewny, że nie widział nigdy wcześniej Cherry Jo. Nie sądził też, żeby poznała go na podstawie zdjęć jakie widziała w prasie albo Internecie, bo przeglądając się w jednej z samochodowych szyb, sam się nie poznał. Wyglądał naprawdę koszmarnie!
-          Nie wiedziałam, dlatego na początku cię minęłam - wzruszyła ramionami, wkładając sobie do ust orzeszka. - Dopiero kiedy powiedziałeś, że jesteś w Lehu pomyślałam sobie, że to możliwe, więc cofnęłam się kawałek. Nie obrażaj się za to co powiedziałam o tym wężu. Moim zdaniem nawet w takim stanie jesteś przystojniakiem.
-          Dzięki - uśmiechnął się, choć nie sądził, aby Azjatka mówiła prawdę. Wygląda okropnie i nikt mu nie wmówi, że jest inaczej!
-          Proszę. - Wzruszyła obojętnie ramionami, częstując go orzeszkami. - Chodź ze mną. Chyba Mary nie będzie miała mi za złe, jeżeli przyprowadzę cię do niej. Jejku! Chyba naprawdę wygrałam ten zakład, choć nie sądziłam, że to się potoczy w taki sposób...
-          Jaki zakład? - Zmarszczył brwi. - Mary coś mówiła o tym, ale myślałem, że to już załatwione. Przecież przegrała i zadzwoniła do mnie...
-          To trochę bardziej skomplikowane niż myślisz, ale nie bój się - uśmiechnęła się szeroko - to nie był zły zakład. Ryzykowny owszem, bo jeszcze wtedy nie znałam Mary, ale na pewno nie zły.
-          Ok, nie będę wypytywał o szczegóły. - Był zbyt zmęczony, żeby zaprzątać sobie jeszcze głowę jakimś zakładem. - To i tak chyba nieważne, mam rację?
-          Całkowitą - przytaknęła, prowadząc go w stronę hotelu, w którym zatrzymała się z Iruką, Mary Ann i Robertem.
* * *
-          Ślicznie wyglądasz w sari.
-          Dziękuję.
Mary Ann uśmiechnęła się wesoło słysząc komplement z ust Ahmeda. Podczas porannej przechadzki po Lehu z Cherry Jo, Japonka wpadła na pomysł, że mogłyby choć raz ubrać się w sari. Tym bardziej, że tutaj nie było tak gorąco jak w pozostałych częściach Indii. W rezultacie tego, ona kupiła pięciometrowy kawałek bladozłotego materiału wyszywanego złotą nicią, zaś Cherry stała się posiadaczką malinowego, suto zdobionego również złotą nicią materiału, który trzeba było odpowiednio udrapować na ciele, aby stał się sari.
Arab zamówił dwie mrożone latte o smaku pistacjowym, po czym usiadł naprzeciwko Mary Ann. Znali się od trzech dni, ale całkiem nieźle się dogadywali. Powoli wspólna, popołudniowa kawa stawała się pewnego rodzaju zwyczajem. Mary traktowała Ahmeda jak dobrego kolegę, w którym bez trudu mogłaby się zakochać, gdyby nie dzieliło ich tyle setek kilometrów. Przez najbliższy rok będzie mieszkała w Niemczech, a on wróci do swojej ojczystej Tunezji. Teraz jednak blondynka nie zamierzała przejmować się tym, czy ich znajomość przetrwa i przemieni się w coś więcej. Postanowiła cieszyć się chwilą obecną.
Kiedy byli w trakcie niezwykle ożywionej dyskusji o Hindusach i ich zachowaniach w poszczególnych sytuacjach, które zdążyli zaobserwować podczas swojego pobytu w Indiach, do baru wpadła niczym burza Cherry Jo. Gdy tylko dostrzegła blondynkę, posłała przepraszające spojrzenie Ahmedowi, po czym zaczęła ciągnąć Mary za rękę, bez słowa wyjaśnienia. Wykrzykiwała tylko raz po raz: „Nie uwierzysz!” oraz „To totalnie niesamowite!”.
-          Czekaj Cherry! - Zaoponowała, wyrywając dłoń z uścisku Azjatki. - Co się stało?
-          Chodź ze mną. Nie uwierzysz jak zobaczysz!
-          Słońce zgasło? - Spytała z kpiną, widząc zniecierpliwione spojrzenie Japonki. - A może NASA właśnie podała, że zaraz w Ziemię uderzy gigantyczny meteoryt?
-          Nic z tych rzeczy. To o wiele bardziej niesamowite! Chodź!
-          Nie wiem co może być bardziej niesamowitego oprócz tego, że słońce zgasło.
-          Zaraz zobaczysz, tylko się pospiesz.
Mary Ann westchnęła ciężko, dając się poprowadzić w stronę wyjścia z baru. Jednak jeszcze zanim doszły do otworu w ścianie pozbawionego drzwi, obróciła się i zwróciła do Ahmeda:
-          Idziesz z nami?
-          Lepiej nie... Nie ma takiej potrzeby...
Blondynka zdziwiła się słysząc słowa Cherry Jo, ale postanowiła je zignorować.
-          To jak? Idziesz?
-          Nie będę wam przeszkadzał - posłał im jeden z tych swoich uroczych uśmiechów. - Jutro o tej samej porze?
-          Pewnie. Do zobaczenia!
Blondynka, bez słowa, powędrowała za Japonką na czwarte piętro, gdzie były usytuowane ich pokoje. Mary wiedziała, że gdyby zadała kilka odpowiednich pytań, Cherry wyjawiłaby jej dlaczego ciągnie ją do swojego pokoju, ale uznała, że i tak za chwilę się dowie. Kilka minut nie sprawiało jej różnicy.
Przeszły przez korytarz pomalowany czerwoną, niebieską i żółtą farbą. Zatrzymały się dopiero przed drzwiami z numerem czterysta sześćdziesiąt pięć. Mary Ann miała tylko nadzieję, że dziewczynie nie przyszło do głowy zaadoptowanie i oswojenie kobry, choć wiedziała, że Japonka jest do tego zdolna.
-          Jesteśmy - oznajmiła. - Tylko się nie denerwuj... - powiedziała zanim nacisnęła klamkę.
Mary przez chwilę zastanowiła się jaki czyn Cherry mógłby ją wyprowadzić z równowagi, ale nie była w stanie znaleźć takowego.
Najpierw oczom blondynki ukazał się wąski, pomalowany na biało przedpokój. Minęły drzwi od łazienki, kierując się w głąb pokoju. Gdy Mary zobaczyła całe wnętrze, stanęła jak wryta. Wielkie łóżko stało pod jedną ze ścian tak jak w jej pokoju, zielone szafy nadal były na swoim miejscu, na małej toaletce stały kosmetyki Cherry Jo i Iruki, mała ława i ustawione dookoła niej sofy również nie sprawiły na Mary Ann takiego wrażenia. Tym co spowodowało, że nie była w stanie się przez chwilę poruszyć, była obecność Billa Kaulitza wpatrującego się w nią przekrwionymi, czekoladowymi tęczówkami.
________

* Nani? - jap. co?

Rozdział 218

            Z lokomotywy wydobył się głośny pisk sygnalizujący podróżującym, że pociąg właśnie odjeżdża. Mary Ann stała przy oknie i obserwowała niezwykle malowniczą drogę. Pociąg przesuwał się po wąskich torach wśród wysokich palm i pagórków - nagich, dumnie ukazujących swą rdzawobrunatną barwę albo odzianych bujną roślinnością. Przejeżdżali przez liczne wioski, w których tory kolejowe zostały umiejscowione w samym ich sercu. I tak mijali centra bazarów, a także całe osiedla mieszkalne. Mary przyglądała się z zachwytem jak ludzie niespiesznie przechodzili tuż przed rozpędzonym pociągiem, który głośnym syczeniem i sapaniem oznajmiał swoją obecność. Hindusi zdawali się jednak to ignorować.
            Widząc kilka malowniczych wodospadów blondynka robiła zdjęcia jak szalona. Teraz cieszyła się, że zabrała ze sobą cztery karty pamięci o dużej pojemności. W Indiach zdecydowanie było wiele pięknych albo ciekawych miejsc, które pragnęła uwiecznić, bo choć nie pałała miłością do tego kraju, wydawał jej się w pewnym sensie fascynujący, a czasem wręcz niepojęty.
            Przez całą noc pociąg przecinał połacie stanu Maharasta. Kiedy zaczęło świtać po obu stronach torów zaczęły wyrastać małe wsie, potem miasteczka, które następnie przeistoczyły się w przedmieścia Bombaju. Gdyby nie pozycja słońca na niebie i godzina, którą wskazywał zegarek, Mary Ann mogłaby przysiąc, że jest sam środek dnia. Ulice aż kipiały życiem. Przed zamkniętymi przejazdami kolejowymi stały riksze gotowe przewieźć podróżujących, na chodnikach rozkładano stragany, zaś w herbaciarnianych budkach zaczynali tłoczyć się ludzie.
            Punktualnie o siódmej rano pociąg zatrzymał się na olbrzymim dworcu Wiktorii w Bombaju. Mary Ann wraz z ojcem, Cherry Jo, a także Iruką, zmęczeni podróżą wysypali się na peron wraz z tabunem podróżujących. Bilety na samolot do Lehu mieli dopiero na poniedziałek.
-          Co byście powiedzieli na Taj Mahal? - Spytał Robert Rose, kiedy znaleźli się na gwarnej ulicy przed imponującym dworcem.
Mary spojrzała na ojca nic nie rozumiejąc. Przecież Taj Mahal jest w Agrze!
-          Trochę luksusu nie zaszkodzi - Cherry Jo uśmiechnęła się, patrząc na Irukę, który skinął głową, tak jakby ją całkowicie popierał.
-          Więc postanowione.
Cała trójka poszła za ojcem Mary Ann do postoju riksz. Kilkadziesiąt minut później znaleźli się przed Taj Mahalem - osławionym, niezwykle luksusowym hotelem. Blondynka spojrzała uważnie na wysoki wiktoriański budynek, do którego została dobudowana nieco nowocześniejsza część. Na ustach Mary pojawił się szeroki uśmiech. Nareszcie była szczęśliwa. Po prawie dwóch miesiącach sypiania w norach, których absolutnie nie można było nazwać hotelami, nareszcie miała zatrzymać się w naprawdę luksusowym miejscu, gdzie w pokoju będzie łazienka z sedesem i prysznicem, a być może i wanną.
Rozpromieniona powędrowała za ojcem i parą azjatów do środka. Po podłodze wyłożonej miękkimi, puszystymi, a co najważniejsze czystymi, dywanami przeszli do recepcji. Po wypełnieniu kilku świstków otrzymali klucze do pokojów. Mary Ann uznała, że nie jest aż tak bardzo rozpuszczona, ale mimo wszystko uwielbia luksus. Szczególnie po tak długim okresie tułania się po Indiach. Otaczający ją w tej chwili przepych zupełnie nie pasował do tego, co widziała wcześniej. A przecież Indie oprócz wszędobylskiej biedy były także krajem prężnie rozwijającym się, krajem, w którym mieszkają także ludzie, których stać na willę wraz ze służbą, a także tacy, którzy mogą sobie pozwolić na codzienne wizyty w restauracji, gdzie herbata kosztuje tyle ile wynosi tygodniowa pensja pracza. I właśnie teraz była otoczona takimi ludźmi, co sprawiło jej niemałą przyjemność.
* * *
Samolot wylądował na lotnisku w New Delhi. Bill opuścił go wraz z innymi podróżnymi. Zastanawiał się w duchu czy aby na pewno dobrze zrobił przylatując do Indii. Niepewnym krokiem przeszedł do odprawy paszportowej. Wiedział, że Mary będzie z ojcem przez najbliższy tydzień, albo trochę dłużej, w Lehu - stolicy Ladakhu. I tam właśnie zamierzał się udać. Był okropnie zmęczony ponad dziesięciogodzinną podróżą z Madrytu, ale postanowił to zignorować. Nie miał wiele czasu na odnalezienie Mary Ann i porozmawianie z nią. Jost zgodził się na ich krótkie, półtoratygodniowe wakacje, najwyraźniej mając dosyć ich narzekań o tym jak mają wszystkiego dość. Postawił jednak jeden warunek. Mieli przygotować choć część materiału na nową płytę, a to oznaczało, że potrzebują przynajmniej dwanaście utworów. Póki co mieli trzy, a to stanowczo za mało...
Po godzinie wraz z bagażem, Bill znalazł się koło kas biletowych. Wyczytał w Internecie, że istnieje połączenie lotnicze New Delhi - Leh. Niestety po kilkudziesięciu minutach rozmowy z Hindusem sprzedającym bilety lotnicze okazało się, że na jutrzejszy samolot nie ma już miejsc, a kolejny odlatuje dopiero za pięć dni. Bill nie mógł tyle czekać. Jeżeli chciał zobaczyć się z Mary musiał natychmiast udać się do Ladakhu.
Stał przed tabliczką z wypisanymi odlotami i przylotami zastanawiając się co zrobić. Był pewny, że do północnych Indii można dojechać taksówką albo autokarem, ale nie miał pojęcia ile czasu może zabrać taka podróż ani gdzie ma się o nią dopytać. Kolejną przeszkodą był fakt, że tutaj nikt nie mówił po niemiecku, o czym zdążył się przekonać podczas rozmowy z Hindusem w kasie biletowej. Niestety jego angielski w dalszym ciągu nie stał na dość wysokim poziomie, żeby pytać się o tak skomplikowane rzeczy jak to, jak ma się udać do Lehu, skoro na samolot nie może tak długo czekać. Przez ostatni czas przykładał się pilnie do lekcji angielskiego, ale Frank uczył go tylko jak ma odpowiadać na pytania dziennikarzy, które było łatwo przewidzieć. Ta wiedza w tej chwili była mu jednak całkowicie zbędna.
Bill naprawdę żałował, że tak bardzo obstawał przy tym, aby Tom został z Gustavem i Georgiem w słonecznej Hiszpanii. Dopiero tkwiąc bezczynnie na lotnisku uznał, że towarzystwo bliźniaka byłoby jak najbardziej wskazane. Był też pewny, że Dreadowłosy wiedziałby co powinni uczynić. A jak nie, razem na pewno coś by wymyślili. Niestety, teraz jest zdany sam na siebie.
Usiadł zrezygnowany na swojej walizce i wpatrzył się w swoją komórkę. Może powinien zadzwonić do Mary Ann i powiedzieć, że jest w Indiach?
Pokręcił przecząco głową, jakby chciał oznajmić pozostałym ludziom, że nie zgadza się z własnymi myślami.
-          Samolot jest dopiero za pięć dni... - usłyszał męski głos, mówiący po niemiecku. - To bez sensu tyle czekać.
-          Nie sądzę, żebyśmy mieli inne wyjście.
-          Mamy. Rozmawiałem z Hindusem w kasie. Mówił, że droga autobusem powinna zająć jakieś dwa dni. Tak będzie o wiele szybciej.
Bill obrócił się, tak aby widzieć rozmówców. Wysoki, szczupły szatyn poprawił na swoim nosie okulary, patrząc spod nich na trochę niższego bruneta z wyraźną dezaprobatą. Najwyraźniej nie przypadł mu do gustu pomysł towarzysza, o czym doskonale świadczyły jego następne słowa:
-          Nie jestem przekonany czy to wypali...
-          Dlaczego? Dotrzemy tam dużo szybciej. Nie będziemy musieli siedzieć bezczynnie pięć dni w Delhi. Sam wiesz jakie to nudne miasto. Tu się nic nie dzieje! No może w tej nowej dyskotece można się nieźle wybawić, ale gdybym chciał się tylko wybawić poszedłbym do pierwszego lepszego klubu w Berlinie...
Czarnowłosemu wystarczył ten strzępek rozmowy, który usłyszał. Podniósł się z walizki i ciągnąć bagaż za plastikową rączkę podszedł do dwójki nieznajomych. Nie był pewny czy zmierzają w tym samym kierunku, co on, ale miał cichą nadzieję, że tak. A jak nie, może powiedzą mu w jaki sposób może dostać się do Lehu.
-          Przepraszam, że wam przeszkadzam - uśmiechnął się do nich - ale usłyszałem waszą rozmowę i tak się zastanawiam czy też się wybieracie do Lehu?
Oboje skinęli zgodnie głowami, ale nic nie powiedzieli. Ten gest wystarczył jednak, aby usta Billa wygięły się w jeszcze szerszym uśmiechu. W jego głowie od razu pojawiła się myśl, że mógłby się zabrać z nimi...
-          Mówiliście coś o autobusie... - próbował nawiązać rozmowę z dwoma Niemcami. - Naprawdę można się tam dostać szybciej niż za pięć dni?
-          Tak, ale podróż autobusem jest uciążliwa. I nigdy tak naprawdę niewiadomo ile potrwa.
-          Ale rozmawialiście z...
-          To jeszcze o niczym nie świadczy - brunet wpadł mu w słowo. - To znaczy do Lehu oczywiście można dostać się autobusem, ale oni zawsze mówią i robią co innego. Tutaj nie można być niczego pewnym. Zwłaszcza w porze monsunowej.
-          Sądzę, że jesteś tu pierwszy raz, mam rację?
Bill spojrzał na szatyna, który spod swoich okularów bacznie przyglądał się jego dość sporych rozmiarów walizce na kółeczkach.
-          Wydaje mi się też, że nie jedziesz do Ladakhu wspinać się po górach...
-          Tak. Masz rację. Jadę tam z zupełnie innego powodu - podrapał się po głowie z zakłopotaniem. Nie chciał wyjawić nieznajomym po co jedzie do Lehu, dlatego postanowił zmienić temat: - To powiecie mi o co chodzi z tym autobusem? Nie mam czasu, żeby czekać w Delhi aż pięć dni...
-          To naprawdę sensowniejsze niż podróż autobusem - szatyn próbował go przekonać do swojej racji. - Samolotem na pewno dotrzesz tam za pięć dni, a autobusem możesz dojechać do Lehu nawet za trzy tygodnie. Nigdy nie wiadomo jakie szkody wyrządził monsun.
-          Rozumiem, ale zaryzykuję.
Przez moment chciał zadzwonić do Mary Ann i zapytać czy aby na pewno będzie w Lehu za dwa, trzy dni, tak jak miała to w planach. Wczoraj, gdy Nikola mówiła mu o miejscu pobytu ukochanej, blondynka wraz z ojcem była jeszcze w Bombaju. Może właśnie tam powinien się udać? Ogarnęły go wątpliwości, czy uda mu się spotkać z Mary, ale skoro przyleciał już do Indii może ryzykować dalej.
-          Mówiłem ci Ant. Nie ma sensu czekać pięciu dni. Przy odrobinie szczęścia będziemy tam za dwa, góra trzy dni.
-          Wygląda na to, że mnie przegłosowaliście. - Szatyn rozłożył ręce w geście bezradności. - Jak rozumiem, jedziesz z nami? - Spojrzał na Billa. Ten tylko pokiwał skwapliwie głową, dziękując w duchu, że spotkał na swojej drodze dwójkę Niemców podążających w tym samym kierunku, co on.
-          Jestem Bill - wyciągnął do nich dłoń, którą jako pierwszy uścisnął brunet.
-          Karl.
-          Anthony, ale mów mi Ant, albo Tony. Nie lubię mojego imienia.
-          Jasne. Nie ma sprawy.
Bill złapał swoją walizkę za rączkę i ciągnąc ją, powędrował za dwójką Niemców do wyjścia z lotniska.
* * *
-          Myślicie, że Bill da sobie radę? - Spytał Tom rozkładając ręcznik na plaży.
-          Podróżował już wiele razy, więc chyba wie jak wsiąść do samolotu. Zresztą Mary Ann jest w Indiach. Jeżeli coś się stanie, na pewno mu pomoże.
-          Ja bym na to nie liczył... - mruknął Gustav, kładąc się na brzuchu i podpierając głowę rękami.
-          Dlaczego? Jestem pewny, że...
Gustav pokręcił głową, patrząc na Georga.
-          Widziałeś kiedyś mapę Indii? Wiesz jakie one są wielkie? Niby jak Mary miałaby mu pomóc, gdyby wylądował dwa albo trzy tysiące kilometrów od niej? Takiej odległości nie da się przebyć w kilka minut. Nawet samolotem, zakładając, że byłaby taka możliwość. Nie w każdym mieście są lotniska...
-          Powinienem z nim pojechać! - Tom złapał się za głowę. Po słowach Gustava jeszcze bardziej zaczął się martwić o Billa. - On się tam zgubi! W życiu nie dotrze do Lehu! Dlaczego dałem się przekonać, że lepiej będzie jak sam pojedzie? Powinienem być tam z nim... Jejku! A co jak nie wróci?!
Georg położył dłoń na ramieniu Toma.
-          Nie panikuj, stary. To nic nie da.
-          Jakoś sobie poradzi. - Gustav poparł basistę. - Nie ma powodów do paniki. Jeżeli coś będzie nie tak Bill na pewno do nas zadzwoni.
-          A jeśli go okradną? Jeśli zgubi albo zepsuje mu się telefon albo zapomni go naładować?! Co wtedy?!
-          Wyluzuj. Nic takiego się nie stanie.
-          Skąd ta pewność? Złodzieje są wszędzie, a on jest tam sam, jeden... Powinienem pojechać z nim!
-          Zamknij się!
Tom spojrzał na Georga, który najwidoczniej miał już dość jego niekończącej się paplaniny o tym, że Bill nie poradzi sobie w Indiach. W końcu zasypywał basistę swoimi obawami odkąd pożegnali się z Billem na lotnisku w Madrycie. Nic nie mógł na to poradzić. Naprawdę martwił się o bliźniaka. Może powinien zadzwonić do Nikoli i podzielić się z nią swoimi obawami? Ona powinna go zrozumieć.
Dreadowłosy nasunął głębiej na nos ciemne, przeciwsłoneczne okulary. Postanowił jednak nie dzwonić do brunetki. Nie chciał jej męczyć swoją paplaniną o tym, że Bill sobie nie poradzi. Podświadomie czuł, że Bill da sobie radę, a także, że wszystko będzie w jak najlepszym porządku, ale mimo tego się martwił. Bał się też, że ich mała tajemnica wyjdzie na jaw. Rodzice i David z pewnością wpadliby wtedy w szał, czego wszyscy chcieli za wszelką cenę uniknąć.
Wpatrzył się przed siebie, obserwując płynące po gładkiej tafli morza statki. Z przekonaniem, że wszystko będzie dobrze, odegnał od siebie napływające do głowy czarne myśli rozkoszując się odpoczynkiem na plaży.
* * *
Siedząc w dusznym autobusie, wepchnięty pomiędzy okropnie otyłą kobietę a Tony’ego, Bill żałował, że zdecydował się na podróż tymże środkiem transportu. Nie przypuszczał, że będzie aż tak strasznie, a przecież nie są jeszcze nawet w połowie podróży. Kilka razy miał ochotę wysiąść z zatłoczonego autobusu i wrócić czym prędzej do New Delhi, a stamtąd polecieć do Hiszpanii. Mary Ann była jednak dla niego o wiele ważniejsza niż wszystkie niewygody, których właśnie doświadczał. Nawet tłuste włosy, przepocona koszulka i spodnie przyklejone do ciała nie wydawały mu się w tej chwili aż tak straszne, jak perspektywa spotkania z ukochaną.
-          Prześpij się trochę - usłyszał głos Anthony’ego. - Wyglądasz jak jedno wielkie nieszczęście. Mówiłem, że o wiele lepiej byłoby zaczekać w New Delhi na samolot...
-          Nic mi nie jest - zapewnił, choć wcale nie był tego taki pewny. - Tutaj wcale nie jest tak źle, ale chyba masz rację. Powinienem się chwilkę zdrzemnąć.
Chłopak skinął potakująco głową. Bill oparł głowę o siedzenie i przymknął powieki, które już od dłuższego czasu mu ciążyły. Nawet nie przypuszczał, że Morfeusz porwie go tak szybko w swoje ramiona.
Cztery godziny później ze snu pozbawionego kolorowych, a także tych czarno białych obrazów wyrwał go zapach gotowanej potrawy. Dopiero teraz uświadomił sobie jak okropnie jest głodny. Ostatnim razem jadł w samolocie, a to miało miejsce prawie dobę temu. Był zaskoczony, że tak długo wytrzymał na dwóch wodach mineralnych, które kupił tuż przed odjazdem autobusu.
Otworzył powieki i spojrzał w stronę, z której dochodził smakowity zapach. Okazało się, że otyła kobieta siedząca tuż obok niego zdobyła skądś małą kuchenkę gazową, przypominającą bardziej naftowy palnik, na której smażyła apetycznie wyglądające ćapati*. Bill kątem oka dostrzegł, że inni podróżujący z nimi żałują, że nie zabrali ze sobą kompletu garnków, a także palnika. Jemu nigdy nie przyszedłby do głowy pomysł, aby w samym środku całkowicie zatłoczonego autobusu można było gotować. To było dla niego coś niepojętego, coś czego nawet nie starał się zrozumieć. Po prostu uznał, że w Indiach panują takie zwyczaje.
Kiedy pierwszy placek był gotowy kobieta podała go Anthony’emu. Ten uśmiechnął się w podzięce, mrucząc ciche „namaste”**. Kolejna ćapata powędrowała do Karla. Bill dostał dopiero trzeci placek. Obejrzał go dokładnie, jakby to był największy skarb, po czym ugryzł kawałek. Wraz z kolejnymi gryzami jego usta wyginały się w coraz szerszym uśmiechu. Nie wiedział czy to głód, czy może raczej faktyczny smak potrawy sprawił, że pomyślał, iż nigdy nie jadł niczego lepszego. Gdy skończył jeść głośno mu się odbiło. Spuścił nieco głowę, zawstydzony tym czynem, mówiąc ciche „przepraszam”. Widząc jednak rozpromienioną minę kobiety siedzącej obok niego, spojrzał na nią nic nie rozumiejącym wzrokiem.
-          W Indiach czknięcie jest największym komplementem dla gospodyni - Ant pośpieszył z wyjaśnieniem.
Bill skinął głową ze zrozumieniem, zajadając się kolejną ćapatą. Zdecydowanie tego było mu potrzeba, aby odzyskać siły. Jeszcze tylko dzień, może dwa i będzie w Lehu. Porozmawia z Mary Ann i znów wszystko będzie dobrze. A przynajmniej taką miał nadzieję.
* * *
Z okien pokoju Mary Ann roztaczał się wspaniały widok na góry i miasto, w którym się zatrzymali. Tym razem blondynce przypadł w udziale osobny pokój. Ojciec zdecydował, że tak będzie o wiele lepiej, bo ona pewnie chciałaby się trochę zabawić w Lehu, a on wolałby pomedytować, choć oczywiście również nosił się z zamiarem, żeby się trochę pobawić. Mary Ann nie była do końca przekonana czy właśnie tego pragnie, ale uznała, że nie ma zamiaru dłużej się wściekać albo płakać przez Billa. Kiedyś wyjaśni mu, że nie była z nikim w ciąży i jakoś przeboleje jego stratę. Wiedziała, że nie będzie to łatwe, a także, że nie jest to coś czego chce, ale poradzi sobie. Postanowiła, że zmierzy się z samotnością jaka pewnie będzie jej jeszcze przez długi czas doskwierała po utracie Billa. Iruka powiedział, że powinna wierzyć w Czarnego i miłość do niego, ale wydawało jej się, że o wiele lepiej będzie zachować w sercu dobre wspomnienia niż budować razem nowe, okupione bólem i cierpieniem. Mary Ann nie miała więcej siły, żeby jeszcze raz przejść przez coś takiego i doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Dlatego wolała zostawić sprawy takimi jakie są. Wiedziała, że warto kochać Billa i być przez niego kochaną, nawet za tak dużą cenę jaką było porozrywane na strzępy serce i piekące oczy, ale nie chciała, żeby miłość sprowadzała się tylko do cierpienia. Ona chciała szczęścia u boku ukochanej osoby; związku, w którym byłoby zaufanie. A tego, że Bill jej nie ufa była pewna jak niczego innego. Bo jak inaczej wyjaśnić to, że z nią nie porozmawiał po zobaczeniu witamin albo zdjęć USG? Powinien się upewnić czy to prawda, zanim potraktował ją jak niepotrzebną, zepsutą zabawkę.
Oby tylko nie zmieniła zdania po zobaczeniu się z Billem...
W tej chwili, będąc setki kilometrów od niego, nie zamierzała się tym przejmować. Teraz chciała korzystać z życia i podróży do Indii. Już wystarczająco długo chodziła nieszczęśliwa.
            Wzięła letni prysznic i przebrała się w czyste ubrania - granatową spódnicę bombkę, kończącą się przed kolanem i luźny, bokserski t-shirt w kolorze białym. Do tego założyła buty na szpilce. Momentami zastanawiała się jak te wszystkie ubrania udało jej się wepchnąć do swojego plecaka podróżnego. Może dlatego, że ojciec nie zabrał za dużo rzeczy ze sobą, przez co kosmetyki i niektóre przedmioty spoczywały w jego bagażu?
            Na sam koniec zrobiła makijaż. Pomalowała oczy czarną kredką, a następnie starannie wytuszowała długie rzęsy. Na opalone policzki nałożyła troszkę różu, a usta pociągnęła brzoskwiniowym błyszczykiem. Włosy, które były jeszcze jaśniejsze niż zazwyczaj, upięła w niedbały kok. W uszy wpięła długie, srebrne kolczyki, które kupiła w Indiach. Na prawy przegub założyła kilka bransoletek. Zadowolona ze swojego wyglądu zabrała torebkę i opuściła pokój. Nie znała jeszcze miasta, dlatego postanowiła najpierw sprawdzić czy w hotelowym barze mają kawę.
            Przejrzała menu, a widząc na jednej z pozycji wypisane pochyłą czcionką: „Coffee”, zamówiła frappe i rozsiadła się przy jedynym wolnym stoliku. Rozglądała się ciekawie po twarzach gości hotelowych, jednak żadna z nich nie przykuła jej uwagi na dłużej. Można było tutaj spotkać przedstawicieli wszystkich stron świata, którzy postanowili spędzić trochę czasu w Lehu.
-          Cześć. Mogę się przysiąść? Nigdzie nie ma już niczego wolnego...
Mary Ann spojrzała na autora tychże słów. Średniego wzrostu, szczupły, ale nie chudy nastolatek stał przed nią uśmiechając się wesoło. Ładnie wykrojone usta ukazywały małe, kształtne zęby. Lekko arabski nos, a także skóra w kolorze kawy rozcieńczonej dużą ilością mleka, zdradzała pochodzenie nieznajomego. Widząc, że chłopak oczekuje odpowiedzi, Mary mrugnęła oczami, tak jakby właśnie się ocknęła z transu, po czym odparła:
-          Jasne. Siadaj.
Odwzajemniła uśmiech nieznajomego. Znad swojej frappe przyglądała się twarzy chłopaka. Nie był w jej guście, ale musiała przyznać, że ma w sobie to coś, a oprócz tego jest naprawdę uroczy. Kiedy puścił jej oczko, uznała, że to jeden z najsłodszych gestów jakie widziała w życiu.
-          Widzę, że też lubisz kawę - odezwał się pierwszy, ukazując w uśmiechu lśniące, białe zęby, ładnie kontrastujące z kolorem jego skóry.
-          Lubię? To za mało powiedziane - zaśmiała się wesoło. - Kocham kawę pod każdą postacią.
-          Indie to chyba nie za dobre miejsce dla miłośniczki kawy.
-          No tak - zgodziła się z nim. - Tutaj wszędzie jest okropnie słodka herbata. Ale to nic, ją też lubię. Oczywiście nie tak bardzo jak kawę, ale cóż... Nie można mieć wszystkiego.
-          Wypadałoby się przedstawić - uśmiechnął się z zakłopotaniem. - Jestem Ahmed.
-          Mary Ann. - Uścisnęła jego wyciągniętą dłoń.
-          Angielka? - Pokręciła głową przecząco. - Amerykanka? - Kolejne zaprzeczenie. - Australijka? Też nie? W takim razie musisz być Polką.
-          Dokładnie. Skąd wiedziałeś?
-          Do mojego kraju przyjeżdża wielu Polaków. To trudno wyjaśnić, ale od samego początku myślałem, że jesteś Polką. Zmylił mnie jednak twój akcent i imię.
-          Miło mi to słyszeć, choć po niemiecku mówię o wiele lepiej.
-          A ja po arabsku - puścił jej oczko.
Mary Ann uznała, że w ciemnych, prawie czarnych oczach chłopaka, okolonych czarnymi niesamowicie podkręconymi rzęsami, jakich ona nie uzyskałaby nawet po użyciu zalotki, mogłaby się zakochać. Przez chwilę pomyślała nawet, że są o wiele ładniejsze i znacznie bardziej urocze niż oczy Billa.
-          Skąd jesteś? - zapytała.
-          Z Tunezji. Byłaś tam kiedyś?
-          Dwa lata temu z rodzicami.
Dalsza rozmowa potoczyła się o jego ojczystym kraju. Ahmed opowiadał jej o Tunisie, w którym mieszkał, a także opowiadał dużo o Saharze. Następnie rozmowa zeszła na Indie. Okazało się, że chłopak przyjechał tutaj z czterema braćmi, aby wspinać się po górach. Mówił, że Himalaje są jednym z najpiękniejszych miejsc jakie widział. Mary Ann z przyjemnością słuchała jego opowieści o górskich wspinaczkach, a także różnych zabawnych sytuacjach z jego życia, co jakiś czas wtrącając coś od siebie.
-          Miło było cię poznać Ahmed, ale chyba muszę już uciekać - powiedziała wpatrując się w zegarek wiszący nad barem. Mała wskazówka była już prawie na szóstce.
-          Mnie ciebie również - puścił jej oczko, wesoło się przy tym uśmiechając. Mary uznała, że mogłaby w nieskończoność oglądać ten gest w jego wykonaniu. - Co powiesz na jutrzejszą kawę?
-          Czemu nie? Pasuje ci o czwartej w barze?
-          Jasne. Do zobaczenia jutro bella.
Mary Ann uśmiechnęła się do niego uroczo w podzięce za komplement, po czym wyszła z hotelowego baru. Umówiła się w recepcji o szóstej z ojcem, Cherry Jo i Iruką na przechadzkę po mieście, które dotychczas widziała tylko zza okien taksówki oraz hotelowego pokoju.
_______
* ćapati - placki formowane z mąki i wody. Wypieka się je na patelni.

** namaste - słowo oznaczające w Indiach zarówno powitanie jak i dziękuję czy proszę.