Popołudniowe promienie słoneczne wpadały do pokoju
wokalisty Tokio Hotel, kładąc się delikatnie na miękkiej wykładzinie i jasnych,
sosnowych meblach. Czarnowłosy najchętniej zmieniłby wystrój apartamentu, który
kupił kilka dni temu razem z Tomem, ale aktualnie nie miał na to czasu. Mógłby
zatrudnić architekta wnętrz, który odwaliłby za niego całą robotę, ale wolał
sam zamienić nieco ascetyczne, bezosobowe wnętrze, w przytulne mieszkanko.
Podniósł z komody swój telefon komórkowy i spojrzał na
wyświetlacz. Dochodziła piąta po południu. Za chwilę będą musieli zawieźć
Jaspera do Nikoli, która obiecała, że zajmie się małym, kiedy oni będą grali
koncert w Neumarkt. Sam jeszcze nie wiedział co zrobi z dzieckiem. Jedynym
sensownym rozwiązaniem wydawało mu się oddanie niemowlaka do domu dziecka, ale
nie chciał tego uczynić. Chciał, żeby Jasper miał prawdziwą, kochającą rodzinę,
a nie jej marną namiastkę. Niestety sam nie mógł go zaadoptować, bo póki co był
nieletni, a na dodatek ustawicznie podróżował z Tokio Hotel po całej Europie. Na
dłuższą metę takie rozwiązanie okazałoby się beznadziejne. Nie można ciągle
przewozić z miejsca na miejsce niemowlaka, a także narażać go na stres związany
z kolejnymi koncertami. Dziecko potrzebuje troskliwej opieki, której nie może
mu zapewnić.
Upchnął do walizki rozłożonej na łóżku jeszcze kilka
podkoszulków i różnych ozdób. Na jednodniowy wyjazd nie potrzebował tak wielu
ubrań i gadżetów, ale na wszelki wypadek wolał być przygotowany na różne
ewentualności, jak choćby niespodziewana sesja zdjęciowa, którą udało się
załatwić Jostowi w ostatniej chwili.
Gdy zasuwał błyskawiczny zamek, w drzwiach jego pokoju stanął uśmiechnięty
Tom z Jasperem na rękach. Mały wesoło gaworzył, machając maciupkimi, pulchnymi
rączkami.
-
Musimy mu
znaleźć jak najszybciej rodzinę - powiedział Dreadowłosy, wchodząc do środka i
siadając na podłodze.
-
Wiem, ale nie
mam pojęcia jak się do tego zabrać... Przecież nie damy ogłoszenia w gazetach,
że poszukujemy domu dla uroczego niemowlaka.
-
Może zapytamy
mamę, czy jakaś jej przyjaciółka nie chciałaby zaadoptować Jaspera?
Bill skinął potakująco głową. Nie był do końca przekonany czy to dobry
pomysł, ale od czegoś musieli zacząć.
-
Później można
zapytać Davida. Kiedyś mówił, że Nova chciałaby być matką, ale bez konieczności
bycia w ciąży...
-
Chcesz, żeby
Jaspera wychowywała samotna matka? - Spytał, kładąc dziecko na podłodze.
Mały uśmiechnął się uroczo, ukazując bezzębne dziąsła, po czym usiadł i
rozejrzał się dookoła z ciekawością.
-
Jost na pewno
jej pomoże, a i my będziemy się widywali z małym. Zresztą najpierw porozmawiam
z mamą. I tak miałem do niej dzwonić.
-
Po co? - Tom
uniósł brwi.
-
Pogadać z nią
o moim koncie. Dwa miesiące to trochę za długo, nie uważasz?
Dreadowłosy nie zdążył nic odpowiedzieć, gdyż pokój wypełnił płacz Jaspera.
Oboje spojrzeli na niego ze strachem. Bill momentalnie koło niego kucnął,
patrząc w duże, zapłakane oczka.
-
Co się stało?
- Spytał łagodnie. - Jesteś głodny? - Maluch słysząc pytanie Billa zaniósł się
jeszcze głośniejszym rykiem, wskazując pulchnymi rączkami w stronę stoliku. -
Może trzeba zmienić mu pampersa?
-
Zmieniłem mu
dziesięć minut temu...
-
W takim
razie, co się stało? - Bill ponownie zwrócił się do małego. - Chcesz na rączki?
Nie czekając na odpowiedź Czarny podniósł malucha i przytulił do siebie.
Płacz nie ustawał. Młodszy Kaulitz zaryzykowałby nawet stwierdzenie, że Jasper
wydawał z siebie jeszcze więcej decybeli niż chwilę temu. Był w szoku, że z tak
malutkich płuc może wydobyć się aż taki rumor.
-
Na co on tak
pokazuje?
Bill podążył wzrokiem za małymi rączkami dziecka, natrafiając na niewielki,
okrągły stolik. Podszedł do niego i pokazał niemowlakowi. W gaworzeniu Jaspera
można było wyczuć złość, kiedy Czarny zaczął pokazywać mu szklankę z kawą,
która stała na blacie. Mały uderzył Billa piąstką w podbródek.
-
Ała... Za co
to? - jęknął, patrząc na malucha z naganą.
-
On jest
naprawdę agresywny - stwierdził Tom, zanosząc się śmiechem.
Młodszy Kaulitz skinął głową, podając małemu zwisający ze stolika srebrny
łańcuszek. Dopiero kiedy Jasper włożył sobie do buzi dużą przywieszkę wykonaną
z plastiku, a mającą imitować kość słoniową, płacz ucichł.
-
Wie czego
chce... - burknął, sadowiąc wygodnie malucha na miękkiej wykładzinie. - I ma
dobry gust.
-
Jasne - w
głosie Toma wyraźnie rozbrzmiewało powątpiewanie. - Wyrośnie nam kolejny
mroczny wokalista w spodniach opinających tyłek jak jakieś legginsy.
-
Lepsze takie
spodnie, niż te worki, które nosisz - odciął się. - W tym się można zabić!
-
Skąd wiesz?
Miałeś kiedyś na sobie moje gacie? - Tom przystawił palec do brody, intensywnie
nad czymś myśląc, po czym wykrzyknął z triumfem, zanosząc się przy tym gromkim
śmiechem: - Pamiętam! To było, kiedy ukazał się wywiad z tą panną, która
wygrała z tobą kolację! Jej... Wyglądałeś... seksy.
-
Wtedy
mówiłeś, że jak niedojeb...
-
Nie przeklinaj
przy Jasperze. Wiesz jak szybko małe dzieci się uczą? - Zaśmiał się wesoło.
Wówczas rzeczywiście nazwał bliźniaka w ten sposób. Do młodszego Kaulitza
zdecydowanie nie pasowały jego kochane, workowate ubrania. Niby byli tacy sami
w każdym calu, ale jednocześnie zupełnie różni.
-
Wiem,
przepraszam. Nie znalazłem synonimu... Zadzwonię do mamy.
-
Ok, a ja po
Tobiego. Lepiej, żeby Jost na razie nie wiedział o Jasperze...
-
Tak, masz
rację. Nie potrzebuję więcej stresów przed koncertem.
Tom kiwnął głową, wyciągając ze swoich obszernych spodni telefon komórkowy.
Bill za każdym razem gdy bliźniak robił to tak sprawnie, nie mógł wyjść z
podziwu. Dla niego znalezienie czegokolwiek w tych wielkich kieszeniach, niemal
graniczyło z cudem. Inna sprawa, że chowanie do nich przedmiotów było
niewygodne.
Sam wybrał numer matki, nie spuszczając wzroku z Jaspera, który z uśmiechem
gryzł plastikową przywieszkę. Spróbował podmienić ją na zabawkę, którą kupił
małemu razem z Tobim, ale dzieciak nie chciał.
-
Słucham? -
Usłyszał głos matki.
-
Cześć mamo! -
Zawołał z entuzjazmem.
-
Cześć Bill!
Opowiadaj co u was słychać. David mówił, że załatwił ci świetną sesję
zdjęciową...
-
Tak, mam
pozować dla Maxa, ale nie dlatego dzwonię...
-
Wspominał też
o sesji zdjęciowej z nowym tatuażem - nie przejęła się jego słowami. - Chyba
dla Bravo albo Yamu... Nie. Na pewno dla Bravo. - Jej głos z wesołego w jednej
sekundzie przemienił się w chłodny.
Zaczął przeklinać w myślach menagera, za to, że wpakował go w tarapaty. Jak
Jost mógł zdradzić matce, że zrobił sobie nowy tatuaż?! I dlaczego do cholery
za jego plecami ustawił sesję zdjęciową?! Czarny myślał, że jego nowa gwiazdka
przejdzie bez większego echa, ale najwyraźniej się pomylił. Niemniej jednak był
wściekły na Josta za to, że uzgodnił wszystko bez jego zgody. Gdyby sam dostał
taką propozycję, na pewno by odmówił. W końcu jego ciało nie jest na sprzedaż.
Nawet jeśli chodziło tylko o mały tatuaż na podbrzuszu!
-
Dla Bravo
albo Yamu? - Postanowił udać głupiego. - Nie przypominam sobie, żeby Jost coś o
tym wspominał...
-
Bill! Nie rób
ze mnie idiotki! - Simone Trümper uniosła głos, a Bill aż zadrżał. Bał się
wściekłej rodzicielki, bo wtedy była nieobliczalna. - Nie tak cię wychowałam!
Najpierw tłuczesz lustra w hotelach, rzucasz laptopami o ściany, a teraz się
tatuujesz! Chcesz wyglądać jak Andy, Eb albo te wytatuowane świry z telewizji?!
Czy ty sobie zdajesz sprawę, że to ci zostanie na całe życie?!
-
Wiem mamo, że
to jest na stałe... - powiedział, tak jakby mając nadzieję, że to pomoże mu
ugłaskać matkę. Tak się jednak nie stało.
-
I co z tego,
że wiesz?! Jesteś nieodpowiedzialny! Przeżyłam logo Tokio Hotel na karku, imię
Mary Ann na wardze, ale to jest już za dużo! Czy ty naprawdę chcesz zamienić
swoje ciało w... w... - szukała odpowiedniego słowa - jakieś podrzędne dzieło
sztuki, które nigdy nie zostanie wystawione w muzeum?!
-
Mamo... -
wtrącił, ale mu przerwała.
-
Nawet nie
powiedziałeś o tym własnej matce! Myślisz, że jak się czułam, kiedy David
powiedział mi, że wydziergałeś sobie tą cholerną gwiazdkę?!
-
Przepraszam
mamo...
-
Nie
przepraszaj mnie, tylko zacznij myśleć! Teraz jesteś młody, ale co będzie za
dwadzieścia lat, kiedy ci się znudzą te tatuaże?! Jeszcze logo Tokio Hotel
jestem w stanie zrozumieć, bo to twój zespół, imię Mary Ann również, bo się w
niej zakochałeś jak głupi, mimo, że ona cię wystawiła. Przynajmniej będziesz
miał nauczkę na drugi raz, ale gwiazdka?! Co ona u licha ma znaczyć?!
-
To, że jestem
gwiazdą... - odparł zgodnie z prawdą, choć zdawał sobie sprawę jak głupio brzmi
jego uzasadnienie tatuażu.
-
Jesteś
gwiazdą?! A jak zostaniesz ojcem, to wydziergasz sobie na plecach wielki
portret dziecka?!
-
Nie...
Myślałem raczej o ramieniu... - powiedział z przekąsem.
-
Koniec!!! -
Zaczęła wrzeszczeć do telefonu jak opętana. - Koniec z Tokio Hotel!!! Wrócisz
do normalnej szkoły i zaczniesz się uczyć! Później pójdziesz na studia i
znajdziesz sobie normalną pracę!!! Nie dopuszczę do tego, żeby moi synowie
stali się alkoholikami, ćpunami i żigolakami! Czy wy sobie zdajecie sprawę jak
ja się czuję czytając, że Tom przeleciał kolejne panny, które później w trybie
natychmiastowym porzucił, a ty tatuujesz się jak opętany?! Trzy tatuaże w ciągu
niecałego roku!!!
Bill pod wpływem jej wrzasków odsunął nieco telefon od ucha, wyraźnie się
krzywiąc. Wiedział, że matka będzie wściekła dlatego nie chciał jej mówić nic o
tatuażu. Teraz był pewny, że może się pożegnać z odblokowaniem konta przed
osiemnastymi urodzinami, bo Tokio Hotel nie mogła im zabrać... A przynajmniej
miał taką nadzieję.
-
Nie musisz
się o nas martwić. Nie staniemy się ćpunami ani alkoholikami... - wtrącił
ostrożnie, kiedy matka na moment zamilkła, żeby zaczerpnąć tchu.
-
Skąd mam mieć
pewność?! Ten cały stres źle na was wpływa!! Nie dopuszczę do tego, żeby moi
synowie stoczyli się na samo dno!!!
-
Mamo, ale my
nie...
-
Przestań się
do cholery usprawiedliwiać!!! Obiecaj mi, że nie zrobisz sobie więcej tatuaży
do osiemnastki! Później rób sobie co chcesz! Ale do tego czasu ja za ciebie
odpowiadam! Jeszcze jeden taki wybryk i obiecuję ci, że pożegnasz się z Tokio
Hotel i wielką sławą!
W żyłach Czarnowłosego krew osiągnęła niebezpiecznie wysoką temperaturę.
Zaczerpnął kilka głębokich wdechów, po czym odparł spokojnie, choć nie miał na
to najmniejszej ochoty; najchętniej wykrzyczałby wszystko co czuje w tej
chwili:
-
Dobrze mamo.
Obiecuję, że nie zrobię sobie więcej tatuażów do osiemnastki, ani się nie upiję
do nieprzytomności ani tym bardziej nie naćpam.
-
Ja chcę dla
was dobrze... - jej głos był już o wiele łagodniejszy. - Nie chcę, żebyś
pewnego dnia się obudził i stwierdził, że żałujesz, że pewne sprawy potoczyły
się w ten, a nie inny sposób. To samo tyczy się Toma.
-
Wiem mamo...
Przepraszam, że nie powiedziałem ci o tatuażu.
-
Tak
myślałam... - westchnęła ciężko. - Nie żałujesz, że sobie go zrobiłeś... Ale to
dobrze. Skoro teraz nie żałujesz, to może później też nie będziesz...
-
Nie sądzę -
przytaknął.
-
Nie powinnam
cię nagradzać z ojcem za to co zrobiłeś, bo to było naprawdę głupie Bill, ale
postanowiliśmy, że dłużej nie będziemy ci blokowali konta. Korzystaj ze swoich
pieniędzy w jaki sposób chcesz, tylko pamiętaj jak ciężko się je zarabia, kiedy
będziesz kolejny raz szczerzył się sztucznie przed aparatem.
-
Dziękuję! -
Wykrzyknął, ciesząc się, że wcześniej mimo zdenerwowania nie zaczął drzeć się
na matkę. Wtedy z pewnością nie odblokowałaby mu konta! - Kocham cię mamo!
-
Ja ciebie
też, Bill. W końcu jesteś moim synem, ale proszę nie rób mi więcej takich
numerów...
-
Dobrze. Już
będę grzeczny - uśmiechnął się, przypominając sobie jak zawsze wypowiadał te
słowa, kiedy coś przeskrobał w dzieciństwie.
-
Do usłyszenia
kochanie.
-
Na razie
mamo!
Rozłączył się. Dopiero kiedy wypuścił z głośnym świstem powietrze z płuc,
rozłożył się wygodnie na wykładzinie i odsunął od siebie telefon komórkowy
przypomniał sobie, że miał zapytać mamę o Jaspera.
Widząc minę Toma, która wyrażała ciekawość, powtórzył mu całą rozmowę,
bawiąc się przy tym z niemowlakiem srebrnym naszyjnikiem z wisiorkiem.
* * *
Jedno z bangalurskich kin okazało się być niskim, dość
starym budynkiem oblepionym mnóstwem plakatów zachęcających do wybrania się na
dany film. Zewsząd uśmiechali się do przechodniów bollywoodzcy aktorzy i
aktorki, ukazując równe białe zęby. W każdym innym państwie afisze, na których
znajdowała się nieprawdopodobna ilość nie pasujących do siebie kolorów zakrawałaby
o kicz. Ale nie w Indiach. Tutaj wszystko tworzyło idealną całość.
Przy kasie biletowej okazało się, że istnieje pięć
rodzajów siedzeń. Nikogo to nie zdziwiło, biorąc pod uwagę, że znajdują się w
kraju, w którym społeczeństwo nadal jest podzielone na kasty.
Robert Rose próbował kupić bilety na „Kod da Vinci” z
Tomem Hanksem, ale okazało się, że aktualnie wyświetlany jest tylko indyjski
film, mający swoją premierę pół roku temu.
-
Aamir Khan -
powiedział Hindus unosząc do góry kciuk. - Superaktor, sahibie.
Mężczyzna skinął potakująco głową, odchodząc od kasy biletowej. Wraz z Mary
Ann, Cherry Jo i Iruką skierował się korytarzem w stronę sali kinowej. Zajęli
swoje miejsca w najbardziej oddalonym od ekranu rzędzie, ze starymi, wyraźnie
wysłużonymi fotelami kinowymi, powleczonymi włochatymi pokrowcami. Niżej stały
porozkładane krzesła ogrodowe, za nimi ławy zbite z wypaczonych desek, a także
kilka puszek po farbie, następnie same puszki, aż wreszcie betonowa podłoga,
która w krótkim czasie zapełniła się masą Hindusów siedzących po turecku, albo
na przyniesionych przez siebie składanych taboretach.
„Rang de basanti” okazał się filmem o młodej angielce Sue, której marzeniem
było nakręcenie filmu o buncie Hindusów przeciwko Brytyjczykom w latach
dwudziestych ubiegłego wieku. Kiedy w Londynie odmawiają jej udzielenia
funduszy na produkcję, kobieta i tak postanawia wybrać się do Indii. W
zrealizowaniu marzenia pomaga jej przyjaciółka Sonia. Obie urządzają casting
wśród beztroskich hinduskich studentów, którzy z czasem zastanawiają się nad
sobą, a także swoim krajem.
Gdyby kopia filmu nie okazała się gorsza od niektórych wersji,
zamieszczanych w Internecie jeszcze na długo przed ich premierą, albo zaraz po;
gdyby Hindusi nie przysłaniali ekranu, wiercąc się na podłodze i przyniesionych
przez siebie taboretach; gdyby logika hinduska nie nakazała ustawić wszystkich
basów na najwyższe ustawienia i maksymalną głośność, Mary Ann uznała, że wtedy
pewnie film by jej się spodobał.
Po wyświetleniu napisów końcowych, opuścili kino,
wtapiając się w tłum Hindusów. Żar lejący się z nieba był nie do wytrzymania,
przynajmniej dla Europejczyków. Choć Mary Ann zauważyła z radością, że Iruce i
Cherry Jo również ciężko znieść taki upał.
-
Nie wiem jak
wy, ale ja się muszę czegoś napić...
Cherry Jo, Iruka i Mary Ann spojrzeli na Roberta Rose, który znikał w
drzwiach jakiegoś baru, którego nazwa została zapisana w hindi. Pospiesznie
udali się za nim. Usiedli przy brudnym, plastikowym stoliku.
-
Jak tu
gorąco... - westchnął ojciec Mary. - W aśramie było chłodniej...
-
To przez te
wszystkie budynki - odparł Iruka. - Mury okropnie nagrzewają się od słońca.
Robert Rose skinął głową ze zrozumieniem, zamawiając dla siebie rum z
lemoniadą.
-
Myślałam, że
Sai Baba zakazuje pić alkoholu... - mruknęła Mary Ann, przypominając sobie
pouczenia ojca, które dawał jej w aśramie. Znała niemalże na pamięć wszystkie
nauki Bhagavana, choć uczestniczyła tylko w kilku spotkaniach z nim.
-
Nie bierz tak
wszystkiego do siebie - Cherry Jo puściła jej oczko. - Wszystko jest dla ludzi
w odpowiednich ilościach. Prosimy jeszcze trzy rumy z lemoniadą - zwróciła się
do Hindusa, który czekał na ich zamówienie.
Mężczyzna skinął głową w charakterystyczny sposób, jakby nie zaprzeczał ani
nie potwierdzał. Czasami Mary Ann denerwowała się widząc ten gest, bo
wiedziała, że najczęściej oznacza on zwykłe „nie wiem” albo „może”.
Gdy kelner, ubrany w brudne ciemnoszare spodnie i białą,
poplamioną koszulę przyniósł cztery szklaneczki, Mary Ann spojrzała na nie
niepewnie. Zawartość każdej z nich wyglądała inaczej, choć ojciec i Cherry Jo
zamówili to samo.
-
Itadakimasu*!
- Zawołała Japonka, przytykając do ust swoją szklaneczkę.
Mary widząc jak jej ojciec i Iruka idą w ślady Cherry, również podniosła
naczynie i zanurzyła usta w napoju. Nie wyczuwając intensywnego smaku alkoholu,
wypiła zawartość duszkiem.
Kątem oka dostrzegła jak jej ojciec krzywi się,
przełykając swojego drinka.
-
Co to za
mieszanka?! - Spytał, kładąc z odrazą szklankę na brudnym stoliku.
Skinął dłonią na kelnera, który po kilku sekundach pojawił się przy ich
stole.
-
Zamawiałem
rum z lemoniadą - wskazał na naczynie stojące przed nim.
Mężczyzna skinął głową w charakterystyczny sposób dla Hindusów.
-
Wódka, rum,
whisky dobre sahibie - uśmiechnął się szeroko, ukazując czerwonawe zęby,
zapewne od żucia paanu.
-
Nie dobre -
warknął Robert Rose, podając mu szklaneczkę z zabójczą mieszanką. - Rum z
lemoniadą.
-
Lemoniada
koniec sahibie.
-
W takim razie
whisky z colą i lodem.
Kelner ponownie skinął głową, oddalając się niespiesznie od ich stolika.
-
Ciekawe co
teraz ci przyniesie - zaśmiała się Cherry Jo dźwięcznie. - Chociaż ja też nie
dostałam właściwie rumu z lemoniadą... A ty Iruka?
-
To takie
kłopotliwe... Mam dżin.
-
A ja nie wiem
co to było, ale na pewno nie rum - odparła Mary Ann, zanim Japonka zdążyła ją
zapytać.
Dalsza rozmowa dotyczyła ich podróży do aśramy Śri Ramany Maharishiego.
Do odjazdu autobusu, na który wykupili rankiem bilety, pozostało im jeszcze
nieco ponad dwie godziny. Zamierzali ten czas spędzić w nieco zaniedbanym, ale
przyjemnie chłodnym barze. Pierwotnie chcieli zostać na noc w Bangalurze, ale
uznali, że o wiele lepiej wyruszyć tego samego dnia.
-
Myślicie, że
zdążymy zobaczyć to wszystko, co planujemy w tak krótkim czasie? - Spytała
Mary, odstawiając kolejną pustą szklaneczkę na stolik. Napój, który w niej był
z pewnością zawierał dość sporą ilość alkoholu, ale blondynka uznała, że przed
kilkugodzinną jazdą indyjskim autokarem może się upić. Być może wówczas będzie
jej łatwiej znieść podróż, nie modląc się co chwila, żeby nie umarli w wypadku
samochodowym.
-
Jeżeli
polecimy z Bombaju do Małego Tybetu samolotem, sądzę, że powinno nam się udać -
odparł Robert Rose, wpatrując się z Iruką w mapę Indii. - Dzisiaj pojedziemy do
Tiruwannamalai i pozostaniemy tam dwa dni. Na poniedziałek mamy zarezerwowane
miejsca w pociągu jadącym na Goa. Tam najprawdopodobniej spędzimy cztery, pięć
dni. Stamtąd udamy się do Bombaju...
-
Z Bombaju do
Ladakhu jest ponad dwa tysiące kilometrów w linii prostej, więc najlepiej
będzie, jak już mówił Robert, polecieć samolotem - wtrącił rzeczowo Iruka. -
Przy indyjskiej komunikacji naziemnej taka podróż może potrwać nawet dwa, trzy
tygodnie.
-
Dokładnie -
zgodził się ojciec Mary Ann. - W Lehu spędzimy około tygodnia. Muszę koniecznie
odwiedzić buddyjskie klasztory! To zapewne wspaniałe przeżycie! Zbyszek bardzo
mnie do tego namawiał przed wyjazdem...
-
Taaak...
Znowu będziesz siedział cały dzień i medytował z Cherry i Iruką... A ja się
będę nudziła...
-
Zawsze możesz
pomedytować z nami - wtrąciła Japonka z szerokim uśmiechem. - Nie wiem czy
wspominałam, ale Leh jest obecnie miasteczkiem turystycznym, taką bazą wypadową
w Himalaje.
-
Wybacz
Cherry, ale nie zamierzam zdobywać Mount Everestu - odparła kwaśno.
Japonka zaczęła się śmiać słysząc słowa Mary Ann, a widząc, że ta nie
bardzo wie o co chodzi, spojrzała na nią z pobłażaniem.
-
Z Ladakhu do
Mount Everestu jest jakieś tysiąc kilometrów - wyjaśniła. - Ale jeżeli
oczywiście chcesz możemy pojechać na granicę nepalsko-chińską. Nie ma problemu.
-
Bardzo
chętnie, ale może w przyszłym roku? Zabiorę żonę i syna. Wybierzemy się wszyscy
razem.
-
Już widzę jak
mama zabiera sprzęt do wspinaczki i z radością jedzie z nami do Nepalu...
Pamiętasz jak pojechała do Egiptu? - Zwróciła się do ojca, a kiedy ten skinął
głową, wyjaśniła Cherry Jo i Iruce. - Mówi, że rejs Nilem był najgorszym
przeżyciem w jej życiu, a podróż z Kairu do Asuanu pociągiem śni jej się po
nocach.
-
Niemożliwe! -
Japonka wykrzyknęła z wyraźnym zdumieniem, poprawiając sobie różową grzywkę. -
Przecież tam się jedzie tylko dziesięć godzin! No, w porywach dwanaście. A rejs
statkiem... - rozmarzyła się. - Nie wiem jak twojej mamie mogło się nie podobać
w Egipcie. Moim zdaniem te wszystkie świątynie są imponujące, a widziałam już
naprawdę wiele...
-
Mamie Mary
chodziło bardziej o te wszystkie niedogodności...
-
Niedogodności?
- Cherry zaniosła się gromkim śmiechem. - W takim razie jak nazwać to, co
spotkało nas w Indiach, Birmie, Kambodży, Kenii, Algierii, Chinach...? -
wyliczała.
-
Cóż... -
Robert poczuł się w obowiązku bronić Joannę Rose. - Żona jest najszczęśliwsza,
gdy zamknie się ją w pięciogwiazdkowych hotelach z all inclusive.
-
Skoro nie
lubi patrzeć na realny świat... - mruknął Iruka.
-
Widzisz -
wtrąciła Mary - oglądanie tych wszystkich żebraków i kalek w Indiach jest nieco
dołujące. Ludzie chcą na wakacjach dobrze się bawić i odpocząć, a nie oglądać,
jak to nazwałeś, realny świat. Wystarczy, że mają go na co dzień.
-
Masz trochę
racji - przyznał. - Chyba musimy się powoli zbierać... Autobus odjeżdża za pół
godziny.
_________
* Itadakimasu - jap.
smacznego; na zdrowie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz