Trójka magdeburczyków smażyła się na plaży już czwarty
dzień. Tom coraz bardziej niepokoił się o bliźniaka. Oprócz smsa, że doleciał
bezpiecznie do Indii nie otrzymał od niego więcej wiadomości, choć sam wysyłał
mu ich całe setki. Nikola razem z Gustavem i Georgiem uspokajała go jak tylko
mogła, ale on wiedział swoje. Zdecydowanie powinien lecieć z Billem do Indii,
zamiast prażyć się w południowym słońcu na hiszpańskim wybrzeżu.
Nasmarował się kremem do opalania z wysokim filtrem,
nasunął na nos głębiej okulary i wpatrzył się przed siebie. Po iskrzącym się w
blasku słońca morzu płynęło kilka statków wycieczkowych. W oddali majaczyły
wzgórza, zasłonięte nieco przez mgłę, której - zważywszy na bezchmurne niebo -
absolutnie nie powinno być. Blisko brzegu pluskali się w czystej wodzie spoceni
turyści. Gdyby nie ponure myśli o bliźniaku, Tom pomyślałby, że znalazł się w
raju. Nareszcie mógł odpocząć od zastępów fanek. Tutaj nikt ich nie znał, albo
znało bardzo niewiele osób, dzięki czemu byli tylko zwykłymi, nie rzucającymi
się za bardzo w oczy turystami.
Taka dawka normalności
była mu potrzebna, choć jak obmyślali plan, który pozwoliłby na wyjazd Billa do
Indii, wcale tak nie myślał.
Nie mogli podczas wyjazdu do Hiszpanii odpocząć od pracy,
jaką była dla nich muzyka, ale ani jemu ani Gustavowi czy Georgowi to nie
przeszkadzało. Kochają to co robią, a także czerpią radość z tworzenia nowych
utworów. Nawet gdyby nie dostawali za to dość sporych pieniędzy, na pewno nadal
graliby koncerty dla kilku osób i pisali nowe piosenki w swojej kanciapie w
Magdeburgu. Tom wiele by oddał, żeby znaleźli się teraz we czwórkę w starym
budynku, w którym wynajmowali jeden pokój. Wtedy na pewno powstałoby
kilkanaście utworów, tym bardziej, że większość z nich wymyślał Bill, którego
aktualnie nie było z nimi.
-
Szkoda, że
nie ma tu Billa - Georg wypowiedział myśli Toma na głos. Przebywali w swoim
towarzystwie tak długo, że powoli zaczynali myśleć o tym samym. - Z nim na
pewno byśmy już coś mieli dla Josta.
-
Sami też
sobie poradzimy. To nie będzie to samo, ale ja również jestem dobry w pisaniu.
Powiedziałbym, że jestem nawet bardziej kreatywny niż Bill.
-
Twierdzisz,
że sam potrafisz napisać piosenkę, która stanie się takim hitem jak Durch den
Monsun? - Gustav obrzucił Toma rozbawionym spojrzeniem.
Georg ściągnął bluzkę ze swojej głowy, podniósł się do pozycji siedzącej i
spojrzał na Toma z pobłażaniem, kiedy ten mówił:
-
Pewnie. Tom
Kaulitz potrafi wszystko.
-
Szydełkować
też? - Zakpił basista, zanosząc się śmiechem, kiedy wyobraził sobie
Dreadowłosego z motkiem wełny i szydełkiem albo drutami w ręku.
-
Zamknij się!
-
Dobra,
dobra... Nie wściekaj się. Powiedz mi lepiej, co powiemy Jostowi jak Bill
niczego nie napisze w Indiach.
-
Pokażemy mu
kilka starszych piosenek. Bill napisał ich ostatnio całe mnóstwo, ale wszystkie
są okropnie psychodeliczne. Może Davidowi się spodobają. Kto wie?
-
Psychodeliczne?
- Gustav zmarszczył brwi. - To Bill pisze takie teksty?
-
Ostatnio tak.
Wiesz, to wszystko przez Mary Ann - Tom wzruszył obojętnie ramionami. - Zresztą
pewnie wam pokaże jak wróci z Indii, a nie będzie miał niczego nowego.
-
Lepiej, żeby
miał...
Georg poparł Gustava, a Tom chcąc, nie chcąc musiał się z nimi zgodzić.
Uzgodnił z Billem, że ten będzie mu wysyłał smsy z tekstami, albo dzwonił, żeby
powiedzieć o jaką melodię mu chodzi. Wtedy razem z chłopakami mógłby nad nią
popracować. Póki co otrzymał tylko jednego smsa od bliźniaka.
Dopiero wieczorem, kiedy siedzieli w jednej z hiszpańskich pizzerii i
zajadali się pyszną pizzą z salami i podwójnym serem z telefonu Toma zaczęła
się sączyć piosenka Green Daya - „Belveder of a broken dreams”. Nie lubił aż
tak bardzo jak Bill tego utworu, ale ustawił go specjalnie, żeby wiedzieć kiedy
dzwoni bliźniak.
Pospiesznie odebrał połączenie, pokazując gestem Gustavowi i Georgowi, żeby
byli cicho.
-
Czemu nie
odzywałeś się tyle czasu?! - Wykrzyknął, zanim Czarnowłosy zdążył coś
powiedzieć. - Piszę do ciebie setki smsów, a ty nawet nie raczysz mi odpisać!!
-
Uspokój się,
Tom - w głosie Billa było słychać zmęczenie i jednocześnie zniecierpliwienie. -
Nie dawałem znaku życia, bo prawie przez całą drogę nie było zasięgu. Nie pytaj
mnie dlaczego, bo tego nie wiem.
-
No dobra -
burknął. - Powiedzmy, że ci wierzę. Co słychać? Gadałeś już z Mary?
-
Jasne. Cały
czas z nią gadam... - mruknął z irytacją.
-
Bill? Co się
stało? - Spytał zaniepokojony.
-
W samolocie
nie było miejsc, więc pojechałem z Anthonym i Karlem autobusem. Okropne
przeżycie! Tutaj jest gorszy tłok w autobusie niż w Berlinie w godzinach
szczytu! Na dodatek ci ludzie przewożą ze sobą kury! Wiesz jakie to paskudne
uczucie jak co jakiś czas kura siada ci na głowie i trzepocze skrzydłami? - Tom
oczyma wyobraźni zobaczył jak Bill na sama myśl o tym się wzdryga. - Na dodatek
Anthony faszeruje mnie jakimiś antybiotykami, bo bez nich muszę chodzić co
dwadzieścia minut do kibla! Swoją drogą, wiedziałeś, że w Indiach ludzie
załatwiają się na środku ulicy? Zakładają za ucho tylko kawałek takiego
śmiesznego sznurka. Mówię ci, ohyda! A jak miejscami śmierdzi! Oddychać się nie
da! Ja nie wiem jak Mary tutaj wytrzymała tyle czasu! Tutaj jest naprawdę
strasznie! Powiedz Georgowi, że miał rację. Nikola też miała rację. Powinienem
zaczekać aż Mary wróci do Polski. To była przecież kwestia tylko niecałego
miesiąca... To był zdecydowanie zły pomysł z przyjazdem tutaj. Bardzo zły...
-
Bill? - Tom
przerwał paplaninę brata, wiedząc, że gadałby tak jeszcze przez co najmniej
godzinę. - Poradzisz sobie. Zobaczysz, że wszystko będzie dobrze. Chyba nie
zostało ci już dużo drogi?
-
Kierowca
mówi, że trzysta osiemdziesiąt kilometrów, ale będziemy mogli je pokonać
dopiero za minimum dwa tygodnie... - Bill jęknął z rozpaczą. - Nienawidzę
Indii. Naprawdę ich nienawidzę! Jestem brudny, spocony, nieogolony, głodny,
chce mi się spać... Ja chcę wrócić do domu!
-
Przestań! Nie
myśl o tym w ten sposób! - Powiedział z mocą, chcąc dodać tym samym otuchy
bliźniakowi. - Pamiętaj po co pojechałeś do Indii. Skup się na tym. Zobaczysz,
że wszystko będzie dobrze.
-
Pamiętam Tom,
ale momentami to nie wystarcza. Ja mam już naprawdę tego dość! Powiedz mi, co
ja mam zrobić? Jak wrócę do New Delhi to i tak nie zdążę na samolot do Lehu.
Nie mam też dwóch tygodni, żeby czekać aż ta cholerna woda opadnie!
-
Woda? Co tam
się stało?
-
Monsun zalał
drogę. Wody jest do pasa, więc autobus nie ma jak przejechać. Trzeba czekać aż
woda opadnie...
-
A nie ma
innej drogi?
-
No właśnie
nie. Ta jest jedyna, a przynajmniej tak mówi ten cholerny Hindus, choć
podejrzewam z chłopakami, że można się dostać do Lehu też inną drogą, choć
pewnie będzie trzeba nadłożyć dość sporo drogi. Na pewno jest to jednak szybsze
rozwiązanie...
-
Rozmawiałeś z
innymi ludźmi? Co oni zamierzają zrobić? Przecież chyba nikt nie zamierza
czekać aż woda opadnie...
-
I tu się
mylisz. Wszyscy się nam dziwią, że jesteśmy wściekli! Ci przeklęci Hindusi
sprawiają wrażenie jakby ich to wszystko niewiele obchodziło! Na dodatek Ant
ciągle wytyka nam, że powinniśmy go posłuchać, jak mówił, żeby zaczekać w Delhi
pięć dni na samolot!
-
A nie da się
jakoś przejść przez tą wodę? Mówiłeś, że jest tylko do pasa...
-
I niby co mi
to da? Nie widzę na przeciwnym brzegu żadnego cholernego autobusu! Widzę tylko
kawałek drogi i jakieś krzaki! Pieszo w życiu nie przejdę w tydzień prawie czterystu
kilometrów!
-
Może gdzieś w
pobliżu jest jakaś wioska, albo coś...
-
Nie wiem.
Poczekaj zapytam Karla, bo Ant wygląda jakby miał nas zaraz zabić albo, co
gorsza, wykastrować.
Przez kilka minut Tom słyszał tylko jakieś głosy w słuchawce, ale nie był w
stanie rozróżnić słów. Po rozmowie z bliźniakiem Dreadowłosy jeszcze bardziej
zaczął się o niego niepokoić. Dotychczas był przekonany, że Czarny jest już w
Lehu od kilku dni, a tymczasem jego malutki braciszek włóczy się po Indiach z
problemami żołądkowymi. Okropne! A najgorsze, że on nie ma jak mu pomóc.
-
Jestem.
Miałeś rację. Jakieś dziesięć kilometrów dalej jest wioska, w której powinniśmy
znaleźć jakąś taksówkę. Czekaj... Właśnie wchodzę do wody... Ale zimna!!! -
Wrzasnął, ale po chwili, która najwyraźniej była mu potrzebna aby przyzwyczaić
się do lodowatej wody, ciągnął normalnym głosem: - To takie orzeźwiające...
Uwierzysz, że jeden Hindus miał ze sobą dmuchany ponton, który sprzedał nam za
kilka centów? Inaczej nie mielibyśmy jak przetransportować walizek. Właściwie
to tylko ja mam walizkę... Wszyscy mają takie fajne plecaki turystyczne.
Nieważne.
-
Cieszę się,
że dajesz sobie jakoś radę.
-
Nie jest
łatwo. Ten strumyk cholernie rwie. Coś czuję, że wyjdziemy jakieś dwieście
metrów od celu...
Przez chwilę w słuchawce zapanowała cisza. Tom nie chciał pytać Billa o
sprawy związane z muzyką w tej chwili, ale czując na sobie ponaglające
spojrzenia Gustava i Georga, odezwał się ostrożnie:
-
Bill? Wybacz,
że cię pytam o to w tak dramatycznej chwili, ale... napisałeś coś? Próbowałem
stworzyć coś z chłopakami, ale wszystko co napiszemy jest do bani. Nikola też
próbowała nam pomóc, ale ona ma zupełnie inny styl od ciebie...
Młodszy Kaulitz zaczął nucić mu melodię, która, jak wyjaśnił, wpadła mu
niedawno do głowy. Nie miał jeszcze gotowego tekstu, ale był pewny, że wkrótce
go napisze. Czarny był też pewny, że ta piosenka znajdzie się na ich nowym
albumie. Nawet wówczas, gdyby musiał się pokłócić z Jostem i pozostałymi
producentami.
-
Rozmawiałeś z
Nikolą? - Tom przytaknął. - Mówiła coś o Jasperze?
-
Złapał
przeziębienie, ale to nic poważnego. Lekarz przepisał mu jakiś syrop.
-
Na pewno?
Może powinieneś wrócić do Niemiec...
-
Oszalałeś?! I
jak ja to wytłumaczę?! - Uniósł głos. - Nikola ze wszystkim sobie świetnie
poradzi. Powiedz mi lepiej co zrobimy z Jasperem jak przyjedziemy, nie
możemy...
-
Muszę już
kończyć - bliźniak wpadł mu w słowo. Tom doskonale wiedział, że Czarny nie
chciał w tej chwili rozmawiać o dziecku. - Trzymaj się braciszku. Wyślę ci
piosenkę, jak tekst będzie gotowy.
-
To ty się
trzymaj... - Szepnął słysząc ciszę w słuchawce.
* * *
Czwartego dnia pobytu w Indiach taksówka, którą wynajęli
w małej indyjskiej wiosce wysadziła Billa, Anthony’ego i Karla w stolicy
Ladakhu - Lehu. Pożegnali się koło dość sporego bazaru życząc sobie wzajemnie
udanego pobytu w południowej Azji. Kaulitz był im wdzięczny. Był pewny, że bez
pomocy dwójki Niemców czekałby w New
Delhi pięć dni na samolot, albo zgubiłby się gdzieś po drodze do Lehu,
zakładając, że w ogóle udałoby mu się opuścić stolicę Indii.
Nie był pewny czy znajdzie w tym górskim miasteczku Mary
Ann, ale teraz już spokojnie mógł do niej zadzwonić i zapytać w jakim hotelu
się zatrzymała, a także poprosić o spotkanie. Był niemalże pewny, że Mary
zgodzi się na nie.
Rozejrzał się dookoła uważnie, zastanawiając się, w którą
stronę powinien się udać. W końcu postanowił wejść w uliczkę, na której
sprzedawcy porozstawiali wózki z rozmaitymi przedmiotami, owocami, warzywami,
słodyczami a nawet gorącą herbatą. Ciągnął walizkę po wyboistej nawierzchni, co
zdecydowanie nie było łatwym zadaniem. Coraz bardziej żałował, że nie ma ze
sobą turystycznego plecaka, tak jak mijający go turyści.
Czując, że zaczyna mu burczeć w brzuchu podszedł do
jednego ze straganów i zaczął wybierać banany, których skórka była najbardziej
żółta. Te owoce wydawały mu się być najbezpieczniejsze dla jego żołądka. W
pamięci nadal miał zatrucie, które najprawdopodobniej spowodowały ćapaty. Za
nic nie chciał tego powtórzyć, tym bardziej, że nie miał antybiotyków, którymi faszerował
go Ant.
Z kiścią w miarę żółtych bananów wtopił się w głąb
bazaru. Miał zamiar znaleźć jakiś hotel, w którym mógłby się zatrzymać na kilka
dni, a później odnaleźć Mary Ann.
A może powinien najpierw
ją znaleźć?
Tak. Takie rozwiązanie
wydawało mu się o wiele lepsze.
Nie pamiętał nowego numeru telefonu Mary Ann, ani nie
miał go nigdzie zapisanego, bo zanim zdążył wbić go w pamięć swojej komórki,
kilka cyferek, które zapisał na swoim przedramieniu się rozmazało, tak, że nie
był w stanie ich odczytać. Miał jednak zapisany ostatni numer, z którego
dzwoniła do niego blondynka. Z pewnością nie była to niemiecka ani polska sieć,
ale może kupiła indyjską kartę SIM, żeby mieć tańsze połączenia? Przecież
ludzie często tak robią podczas dłuższego pobytu w obcym kraju.
Wybrał odpowiedni numer i czekał chwilę na połączenie.
-
Moshi moshi?
- Usłyszał radosny, kobiecy głos, który z całą pewnością nie należał do jego
ukochanej.
-
Eee... Cześć.
Możesz mi dać Mary Ann, jak jest obok ciebie? - Spytał po niemiecku.
-
Nani?* A! -
Rozmówczyni wykrzyknęła triumfalnie, przerzucając się z języka japońskiego na
angielski. - Bill? Mam rację?
-
Tak, masz.
Mogę rozmawiać z Mary? - On również przestawił się na angielski, dochodząc do
wniosku, że dziewczyna nie rozumie niemieckiego.
-
Mary Ann nie
ma w pobliżu. Jeżeli chcesz mogę jej coś przekazać. Na pewno do ciebie oddzwoni
jak to będzie coś ważnego. Co ja plotę? Bez znaczenia co to będzie, Mary na
pewno oddzwoni. Muszę tylko wrócić do hotelu.
-
A mogłabyś
podać mi jej numer telefonu?
-
Mary miała
rację - rozmówczyni zaśmiała się wesoło. - Twój angielski jest naprawdę
okropny. Jakbym słuchała niemieckiego. Chyba nie powinnam podawać ci jej numeru
telefonu. Nie wiem czy Mary by tego chciała. Zresztą nie chciałabym, żeby się
okazało, że będzie musiała przez ciebie więcej płakać...
Bill westchnął ciężko. Nieznajoma również uważała, że to wszystko jest jego
winą. A to przecież nie on zaszedł w ciążę! Żeby to było jeszcze jego
dziecko...
„Kobiety” - pomyślał - „mają zadziwiającą zdolność do interpretowania
rzeczywistości na swój własny sposób, który jest dla nich najwygodniejszy w
danym momencie”.
-
W takim razie
przekaż jej, że jestem w Indiach i chcę się z nią spotkać jak najszybciej.
-
Jesteś w
Indiach?! - Nieznajoma wykrzyknęła zdumiona. - Naprawdę?! Może powiesz mi
jeszcze, że jesteś w Lehu?
-
Tak. Jestem w
Lehu - w jego głosie można było wyczuć zmęczenie.
-
O kurczę! Nie
sądziłam, że to ty... Przez głowę by mi to nie przeszło!
-
O czym ty
mówisz? - Spytał, choć nie miał siły, żeby droczyć się z nieznajomą. Jedyną
rzeczą, której chciał i na którą pozostawił sobie resztki energii była rozmowa
z Mary Ann.
-
O tobie.
Stoisz jak ostatnia sierotka z telefonem w jednej dłoni, a w drugiej trzymasz
rączkę wielkiej walizy. Nie obraź się, ale wyglądasz jakby wypluł cię wąż -
Bill rozszerzył ze zdumienia oczy. Skąd nieznajoma to wszystko wie? Nie zdążył
zadać jej tego pytania, bo w tym momencie poczuł czyjąś dłoń na ramieniu.
Obrócił się, patrząc prosto w ciemne, prawie czarne, nieco skośne oczy. Prosta
różowa grzywka ładnie kontrastowała z kolorem tęczówek i resztą włosów
dziewczyny. Azjatka uśmiechała się do niego sympatycznie. - Nie ma wątpliwości.
To naprawdę jesteś ty - stwierdziła, obrzucając go badawczym wzrokiem. - Jestem
Cherry Jo. Miło cię poznać, Bill.
-
Ciebie
również - mruknął, podając jej dłoń, zaskoczony tym spotkaniem.
-
Niesamowite!
- Wykrzyknęła, nie mniej zdumiona niż on. - To naprawdę niezwykłe spotkać kogoś
znajomego w samym sercu bazaru! To znaczy... - Była nieco zakłopotana. -
Oczywiście nie znam cię, ale dużo o tobie słyszałam. Nie zawsze dobre rzeczy,
ale... - Uśmiechnęła się przepraszająco. - Chyba za dużo paplam... Częstuj się
- wyciągnęła w jego stronę torebkę z orzeszkami w czerwonej i brązowej otoczce
ze stopionego cukru. - Są pyszne! I jeszcze ciepłe.
-
Skąd
wiedziałaś, że ten wypluty przez węża facet, to ja? - Spytał, częstując się
orzeszkami. Był pewny, że nie widział nigdy wcześniej Cherry Jo. Nie sądził
też, żeby poznała go na podstawie zdjęć jakie widziała w prasie albo
Internecie, bo przeglądając się w jednej z samochodowych szyb, sam się nie
poznał. Wyglądał naprawdę koszmarnie!
-
Nie
wiedziałam, dlatego na początku cię minęłam - wzruszyła ramionami, wkładając
sobie do ust orzeszka. - Dopiero kiedy powiedziałeś, że jesteś w Lehu
pomyślałam sobie, że to możliwe, więc cofnęłam się kawałek. Nie obrażaj się za
to co powiedziałam o tym wężu. Moim zdaniem nawet w takim stanie jesteś
przystojniakiem.
-
Dzięki -
uśmiechnął się, choć nie sądził, aby Azjatka mówiła prawdę. Wygląda okropnie i
nikt mu nie wmówi, że jest inaczej!
-
Proszę. -
Wzruszyła obojętnie ramionami, częstując go orzeszkami. - Chodź ze mną. Chyba
Mary nie będzie miała mi za złe, jeżeli przyprowadzę cię do niej. Jejku! Chyba
naprawdę wygrałam ten zakład, choć nie sądziłam, że to się potoczy w taki
sposób...
-
Jaki zakład?
- Zmarszczył brwi. - Mary coś mówiła o tym, ale myślałem, że to już załatwione.
Przecież przegrała i zadzwoniła do mnie...
-
To trochę
bardziej skomplikowane niż myślisz, ale nie bój się - uśmiechnęła się szeroko -
to nie był zły zakład. Ryzykowny owszem, bo jeszcze wtedy nie znałam Mary, ale
na pewno nie zły.
-
Ok, nie będę
wypytywał o szczegóły. - Był zbyt zmęczony, żeby zaprzątać sobie jeszcze głowę
jakimś zakładem. - To i tak chyba nieważne, mam rację?
-
Całkowitą -
przytaknęła, prowadząc go w stronę hotelu, w którym zatrzymała się z Iruką,
Mary Ann i Robertem.
* * *
-
Ślicznie
wyglądasz w sari.
-
Dziękuję.
Mary Ann uśmiechnęła się wesoło słysząc komplement z ust Ahmeda. Podczas
porannej przechadzki po Lehu z Cherry Jo, Japonka wpadła na pomysł, że mogłyby
choć raz ubrać się w sari. Tym bardziej, że tutaj nie było tak gorąco jak w
pozostałych częściach Indii. W rezultacie tego, ona kupiła pięciometrowy
kawałek bladozłotego materiału wyszywanego złotą nicią, zaś Cherry stała się posiadaczką
malinowego, suto zdobionego również złotą nicią materiału, który trzeba było
odpowiednio udrapować na ciele, aby stał się sari.
Arab zamówił dwie mrożone latte o smaku pistacjowym, po czym usiadł
naprzeciwko Mary Ann. Znali się od trzech dni, ale całkiem nieźle się
dogadywali. Powoli wspólna, popołudniowa kawa stawała się pewnego rodzaju
zwyczajem. Mary traktowała Ahmeda jak dobrego kolegę, w którym bez trudu
mogłaby się zakochać, gdyby nie dzieliło ich tyle setek kilometrów. Przez
najbliższy rok będzie mieszkała w Niemczech, a on wróci do swojej ojczystej
Tunezji. Teraz jednak blondynka nie zamierzała przejmować się tym, czy ich
znajomość przetrwa i przemieni się w coś więcej. Postanowiła cieszyć się chwilą
obecną.
Kiedy byli w trakcie niezwykle ożywionej dyskusji o Hindusach i ich
zachowaniach w poszczególnych sytuacjach, które zdążyli zaobserwować podczas
swojego pobytu w Indiach, do baru wpadła niczym burza Cherry Jo. Gdy tylko
dostrzegła blondynkę, posłała przepraszające spojrzenie Ahmedowi, po czym
zaczęła ciągnąć Mary za rękę, bez słowa wyjaśnienia. Wykrzykiwała tylko raz po
raz: „Nie uwierzysz!” oraz „To totalnie niesamowite!”.
-
Czekaj
Cherry! - Zaoponowała, wyrywając dłoń z uścisku Azjatki. - Co się stało?
-
Chodź ze mną.
Nie uwierzysz jak zobaczysz!
-
Słońce
zgasło? - Spytała z kpiną, widząc zniecierpliwione spojrzenie Japonki. - A może
NASA właśnie podała, że zaraz w Ziemię uderzy gigantyczny meteoryt?
-
Nic z tych
rzeczy. To o wiele bardziej niesamowite! Chodź!
-
Nie wiem co
może być bardziej niesamowitego oprócz tego, że słońce zgasło.
-
Zaraz
zobaczysz, tylko się pospiesz.
Mary Ann westchnęła ciężko, dając się poprowadzić w stronę wyjścia z baru.
Jednak jeszcze zanim doszły do otworu w ścianie pozbawionego drzwi, obróciła
się i zwróciła do Ahmeda:
-
Idziesz z
nami?
-
Lepiej nie...
Nie ma takiej potrzeby...
Blondynka zdziwiła się słysząc słowa Cherry Jo, ale postanowiła je
zignorować.
-
To jak?
Idziesz?
-
Nie będę wam
przeszkadzał - posłał im jeden z tych swoich uroczych uśmiechów. - Jutro o tej
samej porze?
-
Pewnie. Do
zobaczenia!
Blondynka, bez słowa, powędrowała za Japonką na czwarte piętro, gdzie były
usytuowane ich pokoje. Mary wiedziała, że gdyby zadała kilka odpowiednich
pytań, Cherry wyjawiłaby jej dlaczego ciągnie ją do swojego pokoju, ale uznała,
że i tak za chwilę się dowie. Kilka minut nie sprawiało jej różnicy.
Przeszły przez korytarz pomalowany czerwoną, niebieską i żółtą farbą.
Zatrzymały się dopiero przed drzwiami z numerem czterysta sześćdziesiąt pięć.
Mary Ann miała tylko nadzieję, że dziewczynie nie przyszło do głowy
zaadoptowanie i oswojenie kobry, choć wiedziała, że Japonka jest do tego
zdolna.
-
Jesteśmy -
oznajmiła. - Tylko się nie denerwuj... - powiedziała zanim nacisnęła klamkę.
Mary przez chwilę zastanowiła się jaki czyn Cherry mógłby ją wyprowadzić z
równowagi, ale nie była w stanie znaleźć takowego.
Najpierw oczom blondynki ukazał się wąski, pomalowany na biało przedpokój.
Minęły drzwi od łazienki, kierując się w głąb pokoju. Gdy Mary zobaczyła całe
wnętrze, stanęła jak wryta. Wielkie łóżko stało pod jedną ze ścian tak jak w
jej pokoju, zielone szafy nadal były na swoim miejscu, na małej toaletce stały
kosmetyki Cherry Jo i Iruki, mała ława i ustawione dookoła niej sofy również
nie sprawiły na Mary Ann takiego wrażenia. Tym co spowodowało, że nie była w
stanie się przez chwilę poruszyć, była obecność Billa Kaulitza wpatrującego się
w nią przekrwionymi, czekoladowymi tęczówkami.
________
* Nani? - jap. co?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz