środa, 28 sierpnia 2013

Rozdział 219

            Trójka magdeburczyków smażyła się na plaży już czwarty dzień. Tom coraz bardziej niepokoił się o bliźniaka. Oprócz smsa, że doleciał bezpiecznie do Indii nie otrzymał od niego więcej wiadomości, choć sam wysyłał mu ich całe setki. Nikola razem z Gustavem i Georgiem uspokajała go jak tylko mogła, ale on wiedział swoje. Zdecydowanie powinien lecieć z Billem do Indii, zamiast prażyć się w południowym słońcu na hiszpańskim wybrzeżu.
            Nasmarował się kremem do opalania z wysokim filtrem, nasunął na nos głębiej okulary i wpatrzył się przed siebie. Po iskrzącym się w blasku słońca morzu płynęło kilka statków wycieczkowych. W oddali majaczyły wzgórza, zasłonięte nieco przez mgłę, której - zważywszy na bezchmurne niebo - absolutnie nie powinno być. Blisko brzegu pluskali się w czystej wodzie spoceni turyści. Gdyby nie ponure myśli o bliźniaku, Tom pomyślałby, że znalazł się w raju. Nareszcie mógł odpocząć od zastępów fanek. Tutaj nikt ich nie znał, albo znało bardzo niewiele osób, dzięki czemu byli tylko zwykłymi, nie rzucającymi się za bardzo w oczy turystami.
Taka dawka normalności była mu potrzebna, choć jak obmyślali plan, który pozwoliłby na wyjazd Billa do Indii, wcale tak nie myślał.
            Nie mogli podczas wyjazdu do Hiszpanii odpocząć od pracy, jaką była dla nich muzyka, ale ani jemu ani Gustavowi czy Georgowi to nie przeszkadzało. Kochają to co robią, a także czerpią radość z tworzenia nowych utworów. Nawet gdyby nie dostawali za to dość sporych pieniędzy, na pewno nadal graliby koncerty dla kilku osób i pisali nowe piosenki w swojej kanciapie w Magdeburgu. Tom wiele by oddał, żeby znaleźli się teraz we czwórkę w starym budynku, w którym wynajmowali jeden pokój. Wtedy na pewno powstałoby kilkanaście utworów, tym bardziej, że większość z nich wymyślał Bill, którego aktualnie nie było z nimi.
-          Szkoda, że nie ma tu Billa - Georg wypowiedział myśli Toma na głos. Przebywali w swoim towarzystwie tak długo, że powoli zaczynali myśleć o tym samym. - Z nim na pewno byśmy już coś mieli dla Josta.
-          Sami też sobie poradzimy. To nie będzie to samo, ale ja również jestem dobry w pisaniu. Powiedziałbym, że jestem nawet bardziej kreatywny niż Bill.
-          Twierdzisz, że sam potrafisz napisać piosenkę, która stanie się takim hitem jak Durch den Monsun? - Gustav obrzucił Toma rozbawionym spojrzeniem.
Georg ściągnął bluzkę ze swojej głowy, podniósł się do pozycji siedzącej i spojrzał na Toma z pobłażaniem, kiedy ten mówił:
-          Pewnie. Tom Kaulitz potrafi wszystko.
-          Szydełkować też? - Zakpił basista, zanosząc się śmiechem, kiedy wyobraził sobie Dreadowłosego z motkiem wełny i szydełkiem albo drutami w ręku.
-          Zamknij się!
-          Dobra, dobra... Nie wściekaj się. Powiedz mi lepiej, co powiemy Jostowi jak Bill niczego nie napisze w Indiach.
-          Pokażemy mu kilka starszych piosenek. Bill napisał ich ostatnio całe mnóstwo, ale wszystkie są okropnie psychodeliczne. Może Davidowi się spodobają. Kto wie?
-          Psychodeliczne? - Gustav zmarszczył brwi. - To Bill pisze takie teksty?
-          Ostatnio tak. Wiesz, to wszystko przez Mary Ann - Tom wzruszył obojętnie ramionami. - Zresztą pewnie wam pokaże jak wróci z Indii, a nie będzie miał niczego nowego.
-          Lepiej, żeby miał...
Georg poparł Gustava, a Tom chcąc, nie chcąc musiał się z nimi zgodzić. Uzgodnił z Billem, że ten będzie mu wysyłał smsy z tekstami, albo dzwonił, żeby powiedzieć o jaką melodię mu chodzi. Wtedy razem z chłopakami mógłby nad nią popracować. Póki co otrzymał tylko jednego smsa od bliźniaka.
Dopiero wieczorem, kiedy siedzieli w jednej z hiszpańskich pizzerii i zajadali się pyszną pizzą z salami i podwójnym serem z telefonu Toma zaczęła się sączyć piosenka Green Daya - „Belveder of a broken dreams”. Nie lubił aż tak bardzo jak Bill tego utworu, ale ustawił go specjalnie, żeby wiedzieć kiedy dzwoni bliźniak.
Pospiesznie odebrał połączenie, pokazując gestem Gustavowi i Georgowi, żeby byli cicho.
-          Czemu nie odzywałeś się tyle czasu?! - Wykrzyknął, zanim Czarnowłosy zdążył coś powiedzieć. - Piszę do ciebie setki smsów, a ty nawet nie raczysz mi odpisać!!
-          Uspokój się, Tom - w głosie Billa było słychać zmęczenie i jednocześnie zniecierpliwienie. - Nie dawałem znaku życia, bo prawie przez całą drogę nie było zasięgu. Nie pytaj mnie dlaczego, bo tego nie wiem.
-          No dobra - burknął. - Powiedzmy, że ci wierzę. Co słychać? Gadałeś już z Mary?
-          Jasne. Cały czas z nią gadam... - mruknął z irytacją.
-          Bill? Co się stało? - Spytał zaniepokojony.
-          W samolocie nie było miejsc, więc pojechałem z Anthonym i Karlem autobusem. Okropne przeżycie! Tutaj jest gorszy tłok w autobusie niż w Berlinie w godzinach szczytu! Na dodatek ci ludzie przewożą ze sobą kury! Wiesz jakie to paskudne uczucie jak co jakiś czas kura siada ci na głowie i trzepocze skrzydłami? - Tom oczyma wyobraźni zobaczył jak Bill na sama myśl o tym się wzdryga. - Na dodatek Anthony faszeruje mnie jakimiś antybiotykami, bo bez nich muszę chodzić co dwadzieścia minut do kibla! Swoją drogą, wiedziałeś, że w Indiach ludzie załatwiają się na środku ulicy? Zakładają za ucho tylko kawałek takiego śmiesznego sznurka. Mówię ci, ohyda! A jak miejscami śmierdzi! Oddychać się nie da! Ja nie wiem jak Mary tutaj wytrzymała tyle czasu! Tutaj jest naprawdę strasznie! Powiedz Georgowi, że miał rację. Nikola też miała rację. Powinienem zaczekać aż Mary wróci do Polski. To była przecież kwestia tylko niecałego miesiąca... To był zdecydowanie zły pomysł z przyjazdem tutaj. Bardzo zły...
-          Bill? - Tom przerwał paplaninę brata, wiedząc, że gadałby tak jeszcze przez co najmniej godzinę. - Poradzisz sobie. Zobaczysz, że wszystko będzie dobrze. Chyba nie zostało ci już dużo drogi?
-          Kierowca mówi, że trzysta osiemdziesiąt kilometrów, ale będziemy mogli je pokonać dopiero za minimum dwa tygodnie... - Bill jęknął z rozpaczą. - Nienawidzę Indii. Naprawdę ich nienawidzę! Jestem brudny, spocony, nieogolony, głodny, chce mi się spać... Ja chcę wrócić do domu!
-          Przestań! Nie myśl o tym w ten sposób! - Powiedział z mocą, chcąc dodać tym samym otuchy bliźniakowi. - Pamiętaj po co pojechałeś do Indii. Skup się na tym. Zobaczysz, że wszystko będzie dobrze.
-          Pamiętam Tom, ale momentami to nie wystarcza. Ja mam już naprawdę tego dość! Powiedz mi, co ja mam zrobić? Jak wrócę do New Delhi to i tak nie zdążę na samolot do Lehu. Nie mam też dwóch tygodni, żeby czekać aż ta cholerna woda opadnie!
-          Woda? Co tam się stało?
-          Monsun zalał drogę. Wody jest do pasa, więc autobus nie ma jak przejechać. Trzeba czekać aż woda opadnie...
-          A nie ma innej drogi?
-          No właśnie nie. Ta jest jedyna, a przynajmniej tak mówi ten cholerny Hindus, choć podejrzewam z chłopakami, że można się dostać do Lehu też inną drogą, choć pewnie będzie trzeba nadłożyć dość sporo drogi. Na pewno jest to jednak szybsze rozwiązanie...
-          Rozmawiałeś z innymi ludźmi? Co oni zamierzają zrobić? Przecież chyba nikt nie zamierza czekać aż woda opadnie...
-          I tu się mylisz. Wszyscy się nam dziwią, że jesteśmy wściekli! Ci przeklęci Hindusi sprawiają wrażenie jakby ich to wszystko niewiele obchodziło! Na dodatek Ant ciągle wytyka nam, że powinniśmy go posłuchać, jak mówił, żeby zaczekać w Delhi pięć dni na samolot!
-          A nie da się jakoś przejść przez tą wodę? Mówiłeś, że jest tylko do pasa...
-          I niby co mi to da? Nie widzę na przeciwnym brzegu żadnego cholernego autobusu! Widzę tylko kawałek drogi i jakieś krzaki! Pieszo w życiu nie przejdę w tydzień prawie czterystu kilometrów!
-          Może gdzieś w pobliżu jest jakaś wioska, albo coś...
-          Nie wiem. Poczekaj zapytam Karla, bo Ant wygląda jakby miał nas zaraz zabić albo, co gorsza, wykastrować.
Przez kilka minut Tom słyszał tylko jakieś głosy w słuchawce, ale nie był w stanie rozróżnić słów. Po rozmowie z bliźniakiem Dreadowłosy jeszcze bardziej zaczął się o niego niepokoić. Dotychczas był przekonany, że Czarny jest już w Lehu od kilku dni, a tymczasem jego malutki braciszek włóczy się po Indiach z problemami żołądkowymi. Okropne! A najgorsze, że on nie ma jak mu pomóc.
-          Jestem. Miałeś rację. Jakieś dziesięć kilometrów dalej jest wioska, w której powinniśmy znaleźć jakąś taksówkę. Czekaj... Właśnie wchodzę do wody... Ale zimna!!! - Wrzasnął, ale po chwili, która najwyraźniej była mu potrzebna aby przyzwyczaić się do lodowatej wody, ciągnął normalnym głosem: - To takie orzeźwiające... Uwierzysz, że jeden Hindus miał ze sobą dmuchany ponton, który sprzedał nam za kilka centów? Inaczej nie mielibyśmy jak przetransportować walizek. Właściwie to tylko ja mam walizkę... Wszyscy mają takie fajne plecaki turystyczne. Nieważne.
-          Cieszę się, że dajesz sobie jakoś radę.
-          Nie jest łatwo. Ten strumyk cholernie rwie. Coś czuję, że wyjdziemy jakieś dwieście metrów od celu...
Przez chwilę w słuchawce zapanowała cisza. Tom nie chciał pytać Billa o sprawy związane z muzyką w tej chwili, ale czując na sobie ponaglające spojrzenia Gustava i Georga, odezwał się ostrożnie:
-          Bill? Wybacz, że cię pytam o to w tak dramatycznej chwili, ale... napisałeś coś? Próbowałem stworzyć coś z chłopakami, ale wszystko co napiszemy jest do bani. Nikola też próbowała nam pomóc, ale ona ma zupełnie inny styl od ciebie...
Młodszy Kaulitz zaczął nucić mu melodię, która, jak wyjaśnił, wpadła mu niedawno do głowy. Nie miał jeszcze gotowego tekstu, ale był pewny, że wkrótce go napisze. Czarny był też pewny, że ta piosenka znajdzie się na ich nowym albumie. Nawet wówczas, gdyby musiał się pokłócić z Jostem i pozostałymi producentami.
-          Rozmawiałeś z Nikolą? - Tom przytaknął. - Mówiła coś o Jasperze?
-          Złapał przeziębienie, ale to nic poważnego. Lekarz przepisał mu jakiś syrop.
-          Na pewno? Może powinieneś wrócić do Niemiec...
-          Oszalałeś?! I jak ja to wytłumaczę?! - Uniósł głos. - Nikola ze wszystkim sobie świetnie poradzi. Powiedz mi lepiej co zrobimy z Jasperem jak przyjedziemy, nie możemy...
-          Muszę już kończyć - bliźniak wpadł mu w słowo. Tom doskonale wiedział, że Czarny nie chciał w tej chwili rozmawiać o dziecku. - Trzymaj się braciszku. Wyślę ci piosenkę, jak tekst będzie gotowy.
-          To ty się trzymaj... - Szepnął słysząc ciszę w słuchawce.
* * *
            Czwartego dnia pobytu w Indiach taksówka, którą wynajęli w małej indyjskiej wiosce wysadziła Billa, Anthony’ego i Karla w stolicy Ladakhu - Lehu. Pożegnali się koło dość sporego bazaru życząc sobie wzajemnie udanego pobytu w południowej Azji. Kaulitz był im wdzięczny. Był pewny, że bez pomocy dwójki Niemców  czekałby w New Delhi pięć dni na samolot, albo zgubiłby się gdzieś po drodze do Lehu, zakładając, że w ogóle udałoby mu się opuścić stolicę Indii.
            Nie był pewny czy znajdzie w tym górskim miasteczku Mary Ann, ale teraz już spokojnie mógł do niej zadzwonić i zapytać w jakim hotelu się zatrzymała, a także poprosić o spotkanie. Był niemalże pewny, że Mary zgodzi się na nie.
            Rozejrzał się dookoła uważnie, zastanawiając się, w którą stronę powinien się udać. W końcu postanowił wejść w uliczkę, na której sprzedawcy porozstawiali wózki z rozmaitymi przedmiotami, owocami, warzywami, słodyczami a nawet gorącą herbatą. Ciągnął walizkę po wyboistej nawierzchni, co zdecydowanie nie było łatwym zadaniem. Coraz bardziej żałował, że nie ma ze sobą turystycznego plecaka, tak jak mijający go turyści.
            Czując, że zaczyna mu burczeć w brzuchu podszedł do jednego ze straganów i zaczął wybierać banany, których skórka była najbardziej żółta. Te owoce wydawały mu się być najbezpieczniejsze dla jego żołądka. W pamięci nadal miał zatrucie, które najprawdopodobniej spowodowały ćapaty. Za nic nie chciał tego powtórzyć, tym bardziej, że nie miał antybiotyków, którymi faszerował go Ant.
            Z kiścią w miarę żółtych bananów wtopił się w głąb bazaru. Miał zamiar znaleźć jakiś hotel, w którym mógłby się zatrzymać na kilka dni, a później odnaleźć Mary Ann.
A może powinien najpierw ją znaleźć?
Tak. Takie rozwiązanie wydawało mu się o wiele lepsze.
            Nie pamiętał nowego numeru telefonu Mary Ann, ani nie miał go nigdzie zapisanego, bo zanim zdążył wbić go w pamięć swojej komórki, kilka cyferek, które zapisał na swoim przedramieniu się rozmazało, tak, że nie był w stanie ich odczytać. Miał jednak zapisany ostatni numer, z którego dzwoniła do niego blondynka. Z pewnością nie była to niemiecka ani polska sieć, ale może kupiła indyjską kartę SIM, żeby mieć tańsze połączenia? Przecież ludzie często tak robią podczas dłuższego pobytu w obcym kraju.
            Wybrał odpowiedni numer i czekał chwilę na połączenie.
-          Moshi moshi? - Usłyszał radosny, kobiecy głos, który z całą pewnością nie należał do jego ukochanej.
-          Eee... Cześć. Możesz mi dać Mary Ann, jak jest obok ciebie? - Spytał po niemiecku.
-          Nani?* A! - Rozmówczyni wykrzyknęła triumfalnie, przerzucając się z języka japońskiego na angielski. - Bill? Mam rację?
-          Tak, masz. Mogę rozmawiać z Mary? - On również przestawił się na angielski, dochodząc do wniosku, że dziewczyna nie rozumie niemieckiego.
-          Mary Ann nie ma w pobliżu. Jeżeli chcesz mogę jej coś przekazać. Na pewno do ciebie oddzwoni jak to będzie coś ważnego. Co ja plotę? Bez znaczenia co to będzie, Mary na pewno oddzwoni. Muszę tylko wrócić do hotelu.
-          A mogłabyś podać mi jej numer telefonu?
-          Mary miała rację - rozmówczyni zaśmiała się wesoło. - Twój angielski jest naprawdę okropny. Jakbym słuchała niemieckiego. Chyba nie powinnam podawać ci jej numeru telefonu. Nie wiem czy Mary by tego chciała. Zresztą nie chciałabym, żeby się okazało, że będzie musiała przez ciebie więcej płakać...
Bill westchnął ciężko. Nieznajoma również uważała, że to wszystko jest jego winą. A to przecież nie on zaszedł w ciążę! Żeby to było jeszcze jego dziecko...
„Kobiety” - pomyślał - „mają zadziwiającą zdolność do interpretowania rzeczywistości na swój własny sposób, który jest dla nich najwygodniejszy w danym momencie”.
-          W takim razie przekaż jej, że jestem w Indiach i chcę się z nią spotkać jak najszybciej.
-          Jesteś w Indiach?! - Nieznajoma wykrzyknęła zdumiona. - Naprawdę?! Może powiesz mi jeszcze, że jesteś w Lehu?
-          Tak. Jestem w Lehu - w jego głosie można było wyczuć zmęczenie.
-          O kurczę! Nie sądziłam, że to ty... Przez głowę by mi to nie przeszło!
-          O czym ty mówisz? - Spytał, choć nie miał siły, żeby droczyć się z nieznajomą. Jedyną rzeczą, której chciał i na którą pozostawił sobie resztki energii była rozmowa z Mary Ann.
-          O tobie. Stoisz jak ostatnia sierotka z telefonem w jednej dłoni, a w drugiej trzymasz rączkę wielkiej walizy. Nie obraź się, ale wyglądasz jakby wypluł cię wąż - Bill rozszerzył ze zdumienia oczy. Skąd nieznajoma to wszystko wie? Nie zdążył zadać jej tego pytania, bo w tym momencie poczuł czyjąś dłoń na ramieniu. Obrócił się, patrząc prosto w ciemne, prawie czarne, nieco skośne oczy. Prosta różowa grzywka ładnie kontrastowała z kolorem tęczówek i resztą włosów dziewczyny. Azjatka uśmiechała się do niego sympatycznie. - Nie ma wątpliwości. To naprawdę jesteś ty - stwierdziła, obrzucając go badawczym wzrokiem. - Jestem Cherry Jo. Miło cię poznać, Bill.
-          Ciebie również - mruknął, podając jej dłoń, zaskoczony tym spotkaniem.
-          Niesamowite! - Wykrzyknęła, nie mniej zdumiona niż on. - To naprawdę niezwykłe spotkać kogoś znajomego w samym sercu bazaru! To znaczy... - Była nieco zakłopotana. - Oczywiście nie znam cię, ale dużo o tobie słyszałam. Nie zawsze dobre rzeczy, ale... - Uśmiechnęła się przepraszająco. - Chyba za dużo paplam... Częstuj się - wyciągnęła w jego stronę torebkę z orzeszkami w czerwonej i brązowej otoczce ze stopionego cukru. - Są pyszne! I jeszcze ciepłe.
-          Skąd wiedziałaś, że ten wypluty przez węża facet, to ja? - Spytał, częstując się orzeszkami. Był pewny, że nie widział nigdy wcześniej Cherry Jo. Nie sądził też, żeby poznała go na podstawie zdjęć jakie widziała w prasie albo Internecie, bo przeglądając się w jednej z samochodowych szyb, sam się nie poznał. Wyglądał naprawdę koszmarnie!
-          Nie wiedziałam, dlatego na początku cię minęłam - wzruszyła ramionami, wkładając sobie do ust orzeszka. - Dopiero kiedy powiedziałeś, że jesteś w Lehu pomyślałam sobie, że to możliwe, więc cofnęłam się kawałek. Nie obrażaj się za to co powiedziałam o tym wężu. Moim zdaniem nawet w takim stanie jesteś przystojniakiem.
-          Dzięki - uśmiechnął się, choć nie sądził, aby Azjatka mówiła prawdę. Wygląda okropnie i nikt mu nie wmówi, że jest inaczej!
-          Proszę. - Wzruszyła obojętnie ramionami, częstując go orzeszkami. - Chodź ze mną. Chyba Mary nie będzie miała mi za złe, jeżeli przyprowadzę cię do niej. Jejku! Chyba naprawdę wygrałam ten zakład, choć nie sądziłam, że to się potoczy w taki sposób...
-          Jaki zakład? - Zmarszczył brwi. - Mary coś mówiła o tym, ale myślałem, że to już załatwione. Przecież przegrała i zadzwoniła do mnie...
-          To trochę bardziej skomplikowane niż myślisz, ale nie bój się - uśmiechnęła się szeroko - to nie był zły zakład. Ryzykowny owszem, bo jeszcze wtedy nie znałam Mary, ale na pewno nie zły.
-          Ok, nie będę wypytywał o szczegóły. - Był zbyt zmęczony, żeby zaprzątać sobie jeszcze głowę jakimś zakładem. - To i tak chyba nieważne, mam rację?
-          Całkowitą - przytaknęła, prowadząc go w stronę hotelu, w którym zatrzymała się z Iruką, Mary Ann i Robertem.
* * *
-          Ślicznie wyglądasz w sari.
-          Dziękuję.
Mary Ann uśmiechnęła się wesoło słysząc komplement z ust Ahmeda. Podczas porannej przechadzki po Lehu z Cherry Jo, Japonka wpadła na pomysł, że mogłyby choć raz ubrać się w sari. Tym bardziej, że tutaj nie było tak gorąco jak w pozostałych częściach Indii. W rezultacie tego, ona kupiła pięciometrowy kawałek bladozłotego materiału wyszywanego złotą nicią, zaś Cherry stała się posiadaczką malinowego, suto zdobionego również złotą nicią materiału, który trzeba było odpowiednio udrapować na ciele, aby stał się sari.
Arab zamówił dwie mrożone latte o smaku pistacjowym, po czym usiadł naprzeciwko Mary Ann. Znali się od trzech dni, ale całkiem nieźle się dogadywali. Powoli wspólna, popołudniowa kawa stawała się pewnego rodzaju zwyczajem. Mary traktowała Ahmeda jak dobrego kolegę, w którym bez trudu mogłaby się zakochać, gdyby nie dzieliło ich tyle setek kilometrów. Przez najbliższy rok będzie mieszkała w Niemczech, a on wróci do swojej ojczystej Tunezji. Teraz jednak blondynka nie zamierzała przejmować się tym, czy ich znajomość przetrwa i przemieni się w coś więcej. Postanowiła cieszyć się chwilą obecną.
Kiedy byli w trakcie niezwykle ożywionej dyskusji o Hindusach i ich zachowaniach w poszczególnych sytuacjach, które zdążyli zaobserwować podczas swojego pobytu w Indiach, do baru wpadła niczym burza Cherry Jo. Gdy tylko dostrzegła blondynkę, posłała przepraszające spojrzenie Ahmedowi, po czym zaczęła ciągnąć Mary za rękę, bez słowa wyjaśnienia. Wykrzykiwała tylko raz po raz: „Nie uwierzysz!” oraz „To totalnie niesamowite!”.
-          Czekaj Cherry! - Zaoponowała, wyrywając dłoń z uścisku Azjatki. - Co się stało?
-          Chodź ze mną. Nie uwierzysz jak zobaczysz!
-          Słońce zgasło? - Spytała z kpiną, widząc zniecierpliwione spojrzenie Japonki. - A może NASA właśnie podała, że zaraz w Ziemię uderzy gigantyczny meteoryt?
-          Nic z tych rzeczy. To o wiele bardziej niesamowite! Chodź!
-          Nie wiem co może być bardziej niesamowitego oprócz tego, że słońce zgasło.
-          Zaraz zobaczysz, tylko się pospiesz.
Mary Ann westchnęła ciężko, dając się poprowadzić w stronę wyjścia z baru. Jednak jeszcze zanim doszły do otworu w ścianie pozbawionego drzwi, obróciła się i zwróciła do Ahmeda:
-          Idziesz z nami?
-          Lepiej nie... Nie ma takiej potrzeby...
Blondynka zdziwiła się słysząc słowa Cherry Jo, ale postanowiła je zignorować.
-          To jak? Idziesz?
-          Nie będę wam przeszkadzał - posłał im jeden z tych swoich uroczych uśmiechów. - Jutro o tej samej porze?
-          Pewnie. Do zobaczenia!
Blondynka, bez słowa, powędrowała za Japonką na czwarte piętro, gdzie były usytuowane ich pokoje. Mary wiedziała, że gdyby zadała kilka odpowiednich pytań, Cherry wyjawiłaby jej dlaczego ciągnie ją do swojego pokoju, ale uznała, że i tak za chwilę się dowie. Kilka minut nie sprawiało jej różnicy.
Przeszły przez korytarz pomalowany czerwoną, niebieską i żółtą farbą. Zatrzymały się dopiero przed drzwiami z numerem czterysta sześćdziesiąt pięć. Mary Ann miała tylko nadzieję, że dziewczynie nie przyszło do głowy zaadoptowanie i oswojenie kobry, choć wiedziała, że Japonka jest do tego zdolna.
-          Jesteśmy - oznajmiła. - Tylko się nie denerwuj... - powiedziała zanim nacisnęła klamkę.
Mary przez chwilę zastanowiła się jaki czyn Cherry mógłby ją wyprowadzić z równowagi, ale nie była w stanie znaleźć takowego.
Najpierw oczom blondynki ukazał się wąski, pomalowany na biało przedpokój. Minęły drzwi od łazienki, kierując się w głąb pokoju. Gdy Mary zobaczyła całe wnętrze, stanęła jak wryta. Wielkie łóżko stało pod jedną ze ścian tak jak w jej pokoju, zielone szafy nadal były na swoim miejscu, na małej toaletce stały kosmetyki Cherry Jo i Iruki, mała ława i ustawione dookoła niej sofy również nie sprawiły na Mary Ann takiego wrażenia. Tym co spowodowało, że nie była w stanie się przez chwilę poruszyć, była obecność Billa Kaulitza wpatrującego się w nią przekrwionymi, czekoladowymi tęczówkami.
________

* Nani? - jap. co?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz