środa, 28 sierpnia 2013

Rozdział 218

            Z lokomotywy wydobył się głośny pisk sygnalizujący podróżującym, że pociąg właśnie odjeżdża. Mary Ann stała przy oknie i obserwowała niezwykle malowniczą drogę. Pociąg przesuwał się po wąskich torach wśród wysokich palm i pagórków - nagich, dumnie ukazujących swą rdzawobrunatną barwę albo odzianych bujną roślinnością. Przejeżdżali przez liczne wioski, w których tory kolejowe zostały umiejscowione w samym ich sercu. I tak mijali centra bazarów, a także całe osiedla mieszkalne. Mary przyglądała się z zachwytem jak ludzie niespiesznie przechodzili tuż przed rozpędzonym pociągiem, który głośnym syczeniem i sapaniem oznajmiał swoją obecność. Hindusi zdawali się jednak to ignorować.
            Widząc kilka malowniczych wodospadów blondynka robiła zdjęcia jak szalona. Teraz cieszyła się, że zabrała ze sobą cztery karty pamięci o dużej pojemności. W Indiach zdecydowanie było wiele pięknych albo ciekawych miejsc, które pragnęła uwiecznić, bo choć nie pałała miłością do tego kraju, wydawał jej się w pewnym sensie fascynujący, a czasem wręcz niepojęty.
            Przez całą noc pociąg przecinał połacie stanu Maharasta. Kiedy zaczęło świtać po obu stronach torów zaczęły wyrastać małe wsie, potem miasteczka, które następnie przeistoczyły się w przedmieścia Bombaju. Gdyby nie pozycja słońca na niebie i godzina, którą wskazywał zegarek, Mary Ann mogłaby przysiąc, że jest sam środek dnia. Ulice aż kipiały życiem. Przed zamkniętymi przejazdami kolejowymi stały riksze gotowe przewieźć podróżujących, na chodnikach rozkładano stragany, zaś w herbaciarnianych budkach zaczynali tłoczyć się ludzie.
            Punktualnie o siódmej rano pociąg zatrzymał się na olbrzymim dworcu Wiktorii w Bombaju. Mary Ann wraz z ojcem, Cherry Jo, a także Iruką, zmęczeni podróżą wysypali się na peron wraz z tabunem podróżujących. Bilety na samolot do Lehu mieli dopiero na poniedziałek.
-          Co byście powiedzieli na Taj Mahal? - Spytał Robert Rose, kiedy znaleźli się na gwarnej ulicy przed imponującym dworcem.
Mary spojrzała na ojca nic nie rozumiejąc. Przecież Taj Mahal jest w Agrze!
-          Trochę luksusu nie zaszkodzi - Cherry Jo uśmiechnęła się, patrząc na Irukę, który skinął głową, tak jakby ją całkowicie popierał.
-          Więc postanowione.
Cała trójka poszła za ojcem Mary Ann do postoju riksz. Kilkadziesiąt minut później znaleźli się przed Taj Mahalem - osławionym, niezwykle luksusowym hotelem. Blondynka spojrzała uważnie na wysoki wiktoriański budynek, do którego została dobudowana nieco nowocześniejsza część. Na ustach Mary pojawił się szeroki uśmiech. Nareszcie była szczęśliwa. Po prawie dwóch miesiącach sypiania w norach, których absolutnie nie można było nazwać hotelami, nareszcie miała zatrzymać się w naprawdę luksusowym miejscu, gdzie w pokoju będzie łazienka z sedesem i prysznicem, a być może i wanną.
Rozpromieniona powędrowała za ojcem i parą azjatów do środka. Po podłodze wyłożonej miękkimi, puszystymi, a co najważniejsze czystymi, dywanami przeszli do recepcji. Po wypełnieniu kilku świstków otrzymali klucze do pokojów. Mary Ann uznała, że nie jest aż tak bardzo rozpuszczona, ale mimo wszystko uwielbia luksus. Szczególnie po tak długim okresie tułania się po Indiach. Otaczający ją w tej chwili przepych zupełnie nie pasował do tego, co widziała wcześniej. A przecież Indie oprócz wszędobylskiej biedy były także krajem prężnie rozwijającym się, krajem, w którym mieszkają także ludzie, których stać na willę wraz ze służbą, a także tacy, którzy mogą sobie pozwolić na codzienne wizyty w restauracji, gdzie herbata kosztuje tyle ile wynosi tygodniowa pensja pracza. I właśnie teraz była otoczona takimi ludźmi, co sprawiło jej niemałą przyjemność.
* * *
Samolot wylądował na lotnisku w New Delhi. Bill opuścił go wraz z innymi podróżnymi. Zastanawiał się w duchu czy aby na pewno dobrze zrobił przylatując do Indii. Niepewnym krokiem przeszedł do odprawy paszportowej. Wiedział, że Mary będzie z ojcem przez najbliższy tydzień, albo trochę dłużej, w Lehu - stolicy Ladakhu. I tam właśnie zamierzał się udać. Był okropnie zmęczony ponad dziesięciogodzinną podróżą z Madrytu, ale postanowił to zignorować. Nie miał wiele czasu na odnalezienie Mary Ann i porozmawianie z nią. Jost zgodził się na ich krótkie, półtoratygodniowe wakacje, najwyraźniej mając dosyć ich narzekań o tym jak mają wszystkiego dość. Postawił jednak jeden warunek. Mieli przygotować choć część materiału na nową płytę, a to oznaczało, że potrzebują przynajmniej dwanaście utworów. Póki co mieli trzy, a to stanowczo za mało...
Po godzinie wraz z bagażem, Bill znalazł się koło kas biletowych. Wyczytał w Internecie, że istnieje połączenie lotnicze New Delhi - Leh. Niestety po kilkudziesięciu minutach rozmowy z Hindusem sprzedającym bilety lotnicze okazało się, że na jutrzejszy samolot nie ma już miejsc, a kolejny odlatuje dopiero za pięć dni. Bill nie mógł tyle czekać. Jeżeli chciał zobaczyć się z Mary musiał natychmiast udać się do Ladakhu.
Stał przed tabliczką z wypisanymi odlotami i przylotami zastanawiając się co zrobić. Był pewny, że do północnych Indii można dojechać taksówką albo autokarem, ale nie miał pojęcia ile czasu może zabrać taka podróż ani gdzie ma się o nią dopytać. Kolejną przeszkodą był fakt, że tutaj nikt nie mówił po niemiecku, o czym zdążył się przekonać podczas rozmowy z Hindusem w kasie biletowej. Niestety jego angielski w dalszym ciągu nie stał na dość wysokim poziomie, żeby pytać się o tak skomplikowane rzeczy jak to, jak ma się udać do Lehu, skoro na samolot nie może tak długo czekać. Przez ostatni czas przykładał się pilnie do lekcji angielskiego, ale Frank uczył go tylko jak ma odpowiadać na pytania dziennikarzy, które było łatwo przewidzieć. Ta wiedza w tej chwili była mu jednak całkowicie zbędna.
Bill naprawdę żałował, że tak bardzo obstawał przy tym, aby Tom został z Gustavem i Georgiem w słonecznej Hiszpanii. Dopiero tkwiąc bezczynnie na lotnisku uznał, że towarzystwo bliźniaka byłoby jak najbardziej wskazane. Był też pewny, że Dreadowłosy wiedziałby co powinni uczynić. A jak nie, razem na pewno coś by wymyślili. Niestety, teraz jest zdany sam na siebie.
Usiadł zrezygnowany na swojej walizce i wpatrzył się w swoją komórkę. Może powinien zadzwonić do Mary Ann i powiedzieć, że jest w Indiach?
Pokręcił przecząco głową, jakby chciał oznajmić pozostałym ludziom, że nie zgadza się z własnymi myślami.
-          Samolot jest dopiero za pięć dni... - usłyszał męski głos, mówiący po niemiecku. - To bez sensu tyle czekać.
-          Nie sądzę, żebyśmy mieli inne wyjście.
-          Mamy. Rozmawiałem z Hindusem w kasie. Mówił, że droga autobusem powinna zająć jakieś dwa dni. Tak będzie o wiele szybciej.
Bill obrócił się, tak aby widzieć rozmówców. Wysoki, szczupły szatyn poprawił na swoim nosie okulary, patrząc spod nich na trochę niższego bruneta z wyraźną dezaprobatą. Najwyraźniej nie przypadł mu do gustu pomysł towarzysza, o czym doskonale świadczyły jego następne słowa:
-          Nie jestem przekonany czy to wypali...
-          Dlaczego? Dotrzemy tam dużo szybciej. Nie będziemy musieli siedzieć bezczynnie pięć dni w Delhi. Sam wiesz jakie to nudne miasto. Tu się nic nie dzieje! No może w tej nowej dyskotece można się nieźle wybawić, ale gdybym chciał się tylko wybawić poszedłbym do pierwszego lepszego klubu w Berlinie...
Czarnowłosemu wystarczył ten strzępek rozmowy, który usłyszał. Podniósł się z walizki i ciągnąć bagaż za plastikową rączkę podszedł do dwójki nieznajomych. Nie był pewny czy zmierzają w tym samym kierunku, co on, ale miał cichą nadzieję, że tak. A jak nie, może powiedzą mu w jaki sposób może dostać się do Lehu.
-          Przepraszam, że wam przeszkadzam - uśmiechnął się do nich - ale usłyszałem waszą rozmowę i tak się zastanawiam czy też się wybieracie do Lehu?
Oboje skinęli zgodnie głowami, ale nic nie powiedzieli. Ten gest wystarczył jednak, aby usta Billa wygięły się w jeszcze szerszym uśmiechu. W jego głowie od razu pojawiła się myśl, że mógłby się zabrać z nimi...
-          Mówiliście coś o autobusie... - próbował nawiązać rozmowę z dwoma Niemcami. - Naprawdę można się tam dostać szybciej niż za pięć dni?
-          Tak, ale podróż autobusem jest uciążliwa. I nigdy tak naprawdę niewiadomo ile potrwa.
-          Ale rozmawialiście z...
-          To jeszcze o niczym nie świadczy - brunet wpadł mu w słowo. - To znaczy do Lehu oczywiście można dostać się autobusem, ale oni zawsze mówią i robią co innego. Tutaj nie można być niczego pewnym. Zwłaszcza w porze monsunowej.
-          Sądzę, że jesteś tu pierwszy raz, mam rację?
Bill spojrzał na szatyna, który spod swoich okularów bacznie przyglądał się jego dość sporych rozmiarów walizce na kółeczkach.
-          Wydaje mi się też, że nie jedziesz do Ladakhu wspinać się po górach...
-          Tak. Masz rację. Jadę tam z zupełnie innego powodu - podrapał się po głowie z zakłopotaniem. Nie chciał wyjawić nieznajomym po co jedzie do Lehu, dlatego postanowił zmienić temat: - To powiecie mi o co chodzi z tym autobusem? Nie mam czasu, żeby czekać w Delhi aż pięć dni...
-          To naprawdę sensowniejsze niż podróż autobusem - szatyn próbował go przekonać do swojej racji. - Samolotem na pewno dotrzesz tam za pięć dni, a autobusem możesz dojechać do Lehu nawet za trzy tygodnie. Nigdy nie wiadomo jakie szkody wyrządził monsun.
-          Rozumiem, ale zaryzykuję.
Przez moment chciał zadzwonić do Mary Ann i zapytać czy aby na pewno będzie w Lehu za dwa, trzy dni, tak jak miała to w planach. Wczoraj, gdy Nikola mówiła mu o miejscu pobytu ukochanej, blondynka wraz z ojcem była jeszcze w Bombaju. Może właśnie tam powinien się udać? Ogarnęły go wątpliwości, czy uda mu się spotkać z Mary, ale skoro przyleciał już do Indii może ryzykować dalej.
-          Mówiłem ci Ant. Nie ma sensu czekać pięciu dni. Przy odrobinie szczęścia będziemy tam za dwa, góra trzy dni.
-          Wygląda na to, że mnie przegłosowaliście. - Szatyn rozłożył ręce w geście bezradności. - Jak rozumiem, jedziesz z nami? - Spojrzał na Billa. Ten tylko pokiwał skwapliwie głową, dziękując w duchu, że spotkał na swojej drodze dwójkę Niemców podążających w tym samym kierunku, co on.
-          Jestem Bill - wyciągnął do nich dłoń, którą jako pierwszy uścisnął brunet.
-          Karl.
-          Anthony, ale mów mi Ant, albo Tony. Nie lubię mojego imienia.
-          Jasne. Nie ma sprawy.
Bill złapał swoją walizkę za rączkę i ciągnąc ją, powędrował za dwójką Niemców do wyjścia z lotniska.
* * *
-          Myślicie, że Bill da sobie radę? - Spytał Tom rozkładając ręcznik na plaży.
-          Podróżował już wiele razy, więc chyba wie jak wsiąść do samolotu. Zresztą Mary Ann jest w Indiach. Jeżeli coś się stanie, na pewno mu pomoże.
-          Ja bym na to nie liczył... - mruknął Gustav, kładąc się na brzuchu i podpierając głowę rękami.
-          Dlaczego? Jestem pewny, że...
Gustav pokręcił głową, patrząc na Georga.
-          Widziałeś kiedyś mapę Indii? Wiesz jakie one są wielkie? Niby jak Mary miałaby mu pomóc, gdyby wylądował dwa albo trzy tysiące kilometrów od niej? Takiej odległości nie da się przebyć w kilka minut. Nawet samolotem, zakładając, że byłaby taka możliwość. Nie w każdym mieście są lotniska...
-          Powinienem z nim pojechać! - Tom złapał się za głowę. Po słowach Gustava jeszcze bardziej zaczął się martwić o Billa. - On się tam zgubi! W życiu nie dotrze do Lehu! Dlaczego dałem się przekonać, że lepiej będzie jak sam pojedzie? Powinienem być tam z nim... Jejku! A co jak nie wróci?!
Georg położył dłoń na ramieniu Toma.
-          Nie panikuj, stary. To nic nie da.
-          Jakoś sobie poradzi. - Gustav poparł basistę. - Nie ma powodów do paniki. Jeżeli coś będzie nie tak Bill na pewno do nas zadzwoni.
-          A jeśli go okradną? Jeśli zgubi albo zepsuje mu się telefon albo zapomni go naładować?! Co wtedy?!
-          Wyluzuj. Nic takiego się nie stanie.
-          Skąd ta pewność? Złodzieje są wszędzie, a on jest tam sam, jeden... Powinienem pojechać z nim!
-          Zamknij się!
Tom spojrzał na Georga, który najwidoczniej miał już dość jego niekończącej się paplaniny o tym, że Bill nie poradzi sobie w Indiach. W końcu zasypywał basistę swoimi obawami odkąd pożegnali się z Billem na lotnisku w Madrycie. Nic nie mógł na to poradzić. Naprawdę martwił się o bliźniaka. Może powinien zadzwonić do Nikoli i podzielić się z nią swoimi obawami? Ona powinna go zrozumieć.
Dreadowłosy nasunął głębiej na nos ciemne, przeciwsłoneczne okulary. Postanowił jednak nie dzwonić do brunetki. Nie chciał jej męczyć swoją paplaniną o tym, że Bill sobie nie poradzi. Podświadomie czuł, że Bill da sobie radę, a także, że wszystko będzie w jak najlepszym porządku, ale mimo tego się martwił. Bał się też, że ich mała tajemnica wyjdzie na jaw. Rodzice i David z pewnością wpadliby wtedy w szał, czego wszyscy chcieli za wszelką cenę uniknąć.
Wpatrzył się przed siebie, obserwując płynące po gładkiej tafli morza statki. Z przekonaniem, że wszystko będzie dobrze, odegnał od siebie napływające do głowy czarne myśli rozkoszując się odpoczynkiem na plaży.
* * *
Siedząc w dusznym autobusie, wepchnięty pomiędzy okropnie otyłą kobietę a Tony’ego, Bill żałował, że zdecydował się na podróż tymże środkiem transportu. Nie przypuszczał, że będzie aż tak strasznie, a przecież nie są jeszcze nawet w połowie podróży. Kilka razy miał ochotę wysiąść z zatłoczonego autobusu i wrócić czym prędzej do New Delhi, a stamtąd polecieć do Hiszpanii. Mary Ann była jednak dla niego o wiele ważniejsza niż wszystkie niewygody, których właśnie doświadczał. Nawet tłuste włosy, przepocona koszulka i spodnie przyklejone do ciała nie wydawały mu się w tej chwili aż tak straszne, jak perspektywa spotkania z ukochaną.
-          Prześpij się trochę - usłyszał głos Anthony’ego. - Wyglądasz jak jedno wielkie nieszczęście. Mówiłem, że o wiele lepiej byłoby zaczekać w New Delhi na samolot...
-          Nic mi nie jest - zapewnił, choć wcale nie był tego taki pewny. - Tutaj wcale nie jest tak źle, ale chyba masz rację. Powinienem się chwilkę zdrzemnąć.
Chłopak skinął potakująco głową. Bill oparł głowę o siedzenie i przymknął powieki, które już od dłuższego czasu mu ciążyły. Nawet nie przypuszczał, że Morfeusz porwie go tak szybko w swoje ramiona.
Cztery godziny później ze snu pozbawionego kolorowych, a także tych czarno białych obrazów wyrwał go zapach gotowanej potrawy. Dopiero teraz uświadomił sobie jak okropnie jest głodny. Ostatnim razem jadł w samolocie, a to miało miejsce prawie dobę temu. Był zaskoczony, że tak długo wytrzymał na dwóch wodach mineralnych, które kupił tuż przed odjazdem autobusu.
Otworzył powieki i spojrzał w stronę, z której dochodził smakowity zapach. Okazało się, że otyła kobieta siedząca tuż obok niego zdobyła skądś małą kuchenkę gazową, przypominającą bardziej naftowy palnik, na której smażyła apetycznie wyglądające ćapati*. Bill kątem oka dostrzegł, że inni podróżujący z nimi żałują, że nie zabrali ze sobą kompletu garnków, a także palnika. Jemu nigdy nie przyszedłby do głowy pomysł, aby w samym środku całkowicie zatłoczonego autobusu można było gotować. To było dla niego coś niepojętego, coś czego nawet nie starał się zrozumieć. Po prostu uznał, że w Indiach panują takie zwyczaje.
Kiedy pierwszy placek był gotowy kobieta podała go Anthony’emu. Ten uśmiechnął się w podzięce, mrucząc ciche „namaste”**. Kolejna ćapata powędrowała do Karla. Bill dostał dopiero trzeci placek. Obejrzał go dokładnie, jakby to był największy skarb, po czym ugryzł kawałek. Wraz z kolejnymi gryzami jego usta wyginały się w coraz szerszym uśmiechu. Nie wiedział czy to głód, czy może raczej faktyczny smak potrawy sprawił, że pomyślał, iż nigdy nie jadł niczego lepszego. Gdy skończył jeść głośno mu się odbiło. Spuścił nieco głowę, zawstydzony tym czynem, mówiąc ciche „przepraszam”. Widząc jednak rozpromienioną minę kobiety siedzącej obok niego, spojrzał na nią nic nie rozumiejącym wzrokiem.
-          W Indiach czknięcie jest największym komplementem dla gospodyni - Ant pośpieszył z wyjaśnieniem.
Bill skinął głową ze zrozumieniem, zajadając się kolejną ćapatą. Zdecydowanie tego było mu potrzeba, aby odzyskać siły. Jeszcze tylko dzień, może dwa i będzie w Lehu. Porozmawia z Mary Ann i znów wszystko będzie dobrze. A przynajmniej taką miał nadzieję.
* * *
Z okien pokoju Mary Ann roztaczał się wspaniały widok na góry i miasto, w którym się zatrzymali. Tym razem blondynce przypadł w udziale osobny pokój. Ojciec zdecydował, że tak będzie o wiele lepiej, bo ona pewnie chciałaby się trochę zabawić w Lehu, a on wolałby pomedytować, choć oczywiście również nosił się z zamiarem, żeby się trochę pobawić. Mary Ann nie była do końca przekonana czy właśnie tego pragnie, ale uznała, że nie ma zamiaru dłużej się wściekać albo płakać przez Billa. Kiedyś wyjaśni mu, że nie była z nikim w ciąży i jakoś przeboleje jego stratę. Wiedziała, że nie będzie to łatwe, a także, że nie jest to coś czego chce, ale poradzi sobie. Postanowiła, że zmierzy się z samotnością jaka pewnie będzie jej jeszcze przez długi czas doskwierała po utracie Billa. Iruka powiedział, że powinna wierzyć w Czarnego i miłość do niego, ale wydawało jej się, że o wiele lepiej będzie zachować w sercu dobre wspomnienia niż budować razem nowe, okupione bólem i cierpieniem. Mary Ann nie miała więcej siły, żeby jeszcze raz przejść przez coś takiego i doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Dlatego wolała zostawić sprawy takimi jakie są. Wiedziała, że warto kochać Billa i być przez niego kochaną, nawet za tak dużą cenę jaką było porozrywane na strzępy serce i piekące oczy, ale nie chciała, żeby miłość sprowadzała się tylko do cierpienia. Ona chciała szczęścia u boku ukochanej osoby; związku, w którym byłoby zaufanie. A tego, że Bill jej nie ufa była pewna jak niczego innego. Bo jak inaczej wyjaśnić to, że z nią nie porozmawiał po zobaczeniu witamin albo zdjęć USG? Powinien się upewnić czy to prawda, zanim potraktował ją jak niepotrzebną, zepsutą zabawkę.
Oby tylko nie zmieniła zdania po zobaczeniu się z Billem...
W tej chwili, będąc setki kilometrów od niego, nie zamierzała się tym przejmować. Teraz chciała korzystać z życia i podróży do Indii. Już wystarczająco długo chodziła nieszczęśliwa.
            Wzięła letni prysznic i przebrała się w czyste ubrania - granatową spódnicę bombkę, kończącą się przed kolanem i luźny, bokserski t-shirt w kolorze białym. Do tego założyła buty na szpilce. Momentami zastanawiała się jak te wszystkie ubrania udało jej się wepchnąć do swojego plecaka podróżnego. Może dlatego, że ojciec nie zabrał za dużo rzeczy ze sobą, przez co kosmetyki i niektóre przedmioty spoczywały w jego bagażu?
            Na sam koniec zrobiła makijaż. Pomalowała oczy czarną kredką, a następnie starannie wytuszowała długie rzęsy. Na opalone policzki nałożyła troszkę różu, a usta pociągnęła brzoskwiniowym błyszczykiem. Włosy, które były jeszcze jaśniejsze niż zazwyczaj, upięła w niedbały kok. W uszy wpięła długie, srebrne kolczyki, które kupiła w Indiach. Na prawy przegub założyła kilka bransoletek. Zadowolona ze swojego wyglądu zabrała torebkę i opuściła pokój. Nie znała jeszcze miasta, dlatego postanowiła najpierw sprawdzić czy w hotelowym barze mają kawę.
            Przejrzała menu, a widząc na jednej z pozycji wypisane pochyłą czcionką: „Coffee”, zamówiła frappe i rozsiadła się przy jedynym wolnym stoliku. Rozglądała się ciekawie po twarzach gości hotelowych, jednak żadna z nich nie przykuła jej uwagi na dłużej. Można było tutaj spotkać przedstawicieli wszystkich stron świata, którzy postanowili spędzić trochę czasu w Lehu.
-          Cześć. Mogę się przysiąść? Nigdzie nie ma już niczego wolnego...
Mary Ann spojrzała na autora tychże słów. Średniego wzrostu, szczupły, ale nie chudy nastolatek stał przed nią uśmiechając się wesoło. Ładnie wykrojone usta ukazywały małe, kształtne zęby. Lekko arabski nos, a także skóra w kolorze kawy rozcieńczonej dużą ilością mleka, zdradzała pochodzenie nieznajomego. Widząc, że chłopak oczekuje odpowiedzi, Mary mrugnęła oczami, tak jakby właśnie się ocknęła z transu, po czym odparła:
-          Jasne. Siadaj.
Odwzajemniła uśmiech nieznajomego. Znad swojej frappe przyglądała się twarzy chłopaka. Nie był w jej guście, ale musiała przyznać, że ma w sobie to coś, a oprócz tego jest naprawdę uroczy. Kiedy puścił jej oczko, uznała, że to jeden z najsłodszych gestów jakie widziała w życiu.
-          Widzę, że też lubisz kawę - odezwał się pierwszy, ukazując w uśmiechu lśniące, białe zęby, ładnie kontrastujące z kolorem jego skóry.
-          Lubię? To za mało powiedziane - zaśmiała się wesoło. - Kocham kawę pod każdą postacią.
-          Indie to chyba nie za dobre miejsce dla miłośniczki kawy.
-          No tak - zgodziła się z nim. - Tutaj wszędzie jest okropnie słodka herbata. Ale to nic, ją też lubię. Oczywiście nie tak bardzo jak kawę, ale cóż... Nie można mieć wszystkiego.
-          Wypadałoby się przedstawić - uśmiechnął się z zakłopotaniem. - Jestem Ahmed.
-          Mary Ann. - Uścisnęła jego wyciągniętą dłoń.
-          Angielka? - Pokręciła głową przecząco. - Amerykanka? - Kolejne zaprzeczenie. - Australijka? Też nie? W takim razie musisz być Polką.
-          Dokładnie. Skąd wiedziałeś?
-          Do mojego kraju przyjeżdża wielu Polaków. To trudno wyjaśnić, ale od samego początku myślałem, że jesteś Polką. Zmylił mnie jednak twój akcent i imię.
-          Miło mi to słyszeć, choć po niemiecku mówię o wiele lepiej.
-          A ja po arabsku - puścił jej oczko.
Mary Ann uznała, że w ciemnych, prawie czarnych oczach chłopaka, okolonych czarnymi niesamowicie podkręconymi rzęsami, jakich ona nie uzyskałaby nawet po użyciu zalotki, mogłaby się zakochać. Przez chwilę pomyślała nawet, że są o wiele ładniejsze i znacznie bardziej urocze niż oczy Billa.
-          Skąd jesteś? - zapytała.
-          Z Tunezji. Byłaś tam kiedyś?
-          Dwa lata temu z rodzicami.
Dalsza rozmowa potoczyła się o jego ojczystym kraju. Ahmed opowiadał jej o Tunisie, w którym mieszkał, a także opowiadał dużo o Saharze. Następnie rozmowa zeszła na Indie. Okazało się, że chłopak przyjechał tutaj z czterema braćmi, aby wspinać się po górach. Mówił, że Himalaje są jednym z najpiękniejszych miejsc jakie widział. Mary Ann z przyjemnością słuchała jego opowieści o górskich wspinaczkach, a także różnych zabawnych sytuacjach z jego życia, co jakiś czas wtrącając coś od siebie.
-          Miło było cię poznać Ahmed, ale chyba muszę już uciekać - powiedziała wpatrując się w zegarek wiszący nad barem. Mała wskazówka była już prawie na szóstce.
-          Mnie ciebie również - puścił jej oczko, wesoło się przy tym uśmiechając. Mary uznała, że mogłaby w nieskończoność oglądać ten gest w jego wykonaniu. - Co powiesz na jutrzejszą kawę?
-          Czemu nie? Pasuje ci o czwartej w barze?
-          Jasne. Do zobaczenia jutro bella.
Mary Ann uśmiechnęła się do niego uroczo w podzięce za komplement, po czym wyszła z hotelowego baru. Umówiła się w recepcji o szóstej z ojcem, Cherry Jo i Iruką na przechadzkę po mieście, które dotychczas widziała tylko zza okien taksówki oraz hotelowego pokoju.
_______
* ćapati - placki formowane z mąki i wody. Wypieka się je na patelni.

** namaste - słowo oznaczające w Indiach zarówno powitanie jak i dziękuję czy proszę. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz