Z lokomotywy wydobył się głośny pisk sygnalizujący
podróżującym, że pociąg właśnie odjeżdża. Mary Ann stała przy oknie i
obserwowała niezwykle malowniczą drogę. Pociąg przesuwał się po wąskich torach
wśród wysokich palm i pagórków - nagich, dumnie ukazujących swą rdzawobrunatną
barwę albo odzianych bujną roślinnością. Przejeżdżali przez liczne wioski, w
których tory kolejowe zostały umiejscowione w samym ich sercu. I tak mijali
centra bazarów, a także całe osiedla mieszkalne. Mary przyglądała się z zachwytem
jak ludzie niespiesznie przechodzili tuż przed rozpędzonym pociągiem, który
głośnym syczeniem i sapaniem oznajmiał swoją obecność. Hindusi zdawali się
jednak to ignorować.
Widząc kilka malowniczych wodospadów blondynka robiła
zdjęcia jak szalona. Teraz cieszyła się, że zabrała ze sobą cztery karty
pamięci o dużej pojemności. W Indiach zdecydowanie było wiele pięknych albo
ciekawych miejsc, które pragnęła uwiecznić, bo choć nie pałała miłością do tego
kraju, wydawał jej się w pewnym sensie fascynujący, a czasem wręcz niepojęty.
Przez całą noc pociąg przecinał połacie stanu Maharasta.
Kiedy zaczęło świtać po obu stronach torów zaczęły wyrastać małe wsie, potem
miasteczka, które następnie przeistoczyły się w przedmieścia Bombaju. Gdyby nie
pozycja słońca na niebie i godzina, którą wskazywał zegarek, Mary Ann mogłaby
przysiąc, że jest sam środek dnia. Ulice aż kipiały życiem. Przed zamkniętymi
przejazdami kolejowymi stały riksze gotowe przewieźć podróżujących, na
chodnikach rozkładano stragany, zaś w herbaciarnianych budkach zaczynali
tłoczyć się ludzie.
Punktualnie o siódmej rano pociąg zatrzymał się na
olbrzymim dworcu Wiktorii w Bombaju. Mary Ann wraz z ojcem, Cherry Jo, a także
Iruką, zmęczeni podróżą wysypali się na peron wraz z tabunem podróżujących.
Bilety na samolot do Lehu mieli dopiero na poniedziałek.
-
Co byście
powiedzieli na Taj Mahal? - Spytał Robert Rose, kiedy znaleźli się na gwarnej
ulicy przed imponującym dworcem.
Mary spojrzała na ojca nic nie rozumiejąc. Przecież Taj Mahal jest w Agrze!
-
Trochę
luksusu nie zaszkodzi - Cherry Jo uśmiechnęła się, patrząc na Irukę, który
skinął głową, tak jakby ją całkowicie popierał.
-
Więc
postanowione.
Cała trójka poszła za ojcem Mary Ann do postoju riksz. Kilkadziesiąt minut
później znaleźli się przed Taj Mahalem - osławionym, niezwykle luksusowym
hotelem. Blondynka spojrzała uważnie na wysoki wiktoriański budynek, do którego
została dobudowana nieco nowocześniejsza część. Na ustach Mary pojawił się
szeroki uśmiech. Nareszcie była szczęśliwa. Po prawie dwóch miesiącach sypiania
w norach, których absolutnie nie można było nazwać hotelami, nareszcie miała
zatrzymać się w naprawdę luksusowym miejscu, gdzie w pokoju będzie łazienka z
sedesem i prysznicem, a być może i wanną.
Rozpromieniona powędrowała za ojcem i parą azjatów do środka. Po podłodze
wyłożonej miękkimi, puszystymi, a co najważniejsze czystymi, dywanami przeszli
do recepcji. Po wypełnieniu kilku świstków otrzymali klucze do pokojów. Mary
Ann uznała, że nie jest aż tak bardzo rozpuszczona, ale mimo wszystko uwielbia
luksus. Szczególnie po tak długim okresie tułania się po Indiach. Otaczający ją
w tej chwili przepych zupełnie nie pasował do tego, co widziała wcześniej. A
przecież Indie oprócz wszędobylskiej biedy były także krajem prężnie rozwijającym
się, krajem, w którym mieszkają także ludzie, których stać na willę wraz ze
służbą, a także tacy, którzy mogą sobie pozwolić na codzienne wizyty w
restauracji, gdzie herbata kosztuje tyle ile wynosi tygodniowa pensja pracza. I
właśnie teraz była otoczona takimi ludźmi, co sprawiło jej niemałą przyjemność.
* * *
Samolot wylądował na lotnisku w New Delhi. Bill opuścił go wraz z innymi
podróżnymi. Zastanawiał się w duchu czy aby na pewno dobrze zrobił przylatując
do Indii. Niepewnym krokiem przeszedł do odprawy paszportowej. Wiedział, że
Mary będzie z ojcem przez najbliższy tydzień, albo trochę dłużej, w Lehu -
stolicy Ladakhu. I tam właśnie zamierzał się udać. Był okropnie zmęczony ponad
dziesięciogodzinną podróżą z Madrytu, ale postanowił to zignorować. Nie miał
wiele czasu na odnalezienie Mary Ann i porozmawianie z nią. Jost zgodził się na
ich krótkie, półtoratygodniowe wakacje, najwyraźniej mając dosyć ich narzekań o
tym jak mają wszystkiego dość. Postawił jednak jeden warunek. Mieli przygotować
choć część materiału na nową płytę, a to oznaczało, że potrzebują przynajmniej
dwanaście utworów. Póki co mieli trzy, a to stanowczo za mało...
Po godzinie wraz z bagażem, Bill znalazł się koło kas biletowych. Wyczytał
w Internecie, że istnieje połączenie lotnicze New Delhi - Leh. Niestety po
kilkudziesięciu minutach rozmowy z Hindusem sprzedającym bilety lotnicze
okazało się, że na jutrzejszy samolot nie ma już miejsc, a kolejny odlatuje
dopiero za pięć dni. Bill nie mógł tyle czekać. Jeżeli chciał zobaczyć się z
Mary musiał natychmiast udać się do Ladakhu.
Stał przed tabliczką z wypisanymi odlotami i przylotami zastanawiając się
co zrobić. Był pewny, że do północnych Indii można dojechać taksówką albo
autokarem, ale nie miał pojęcia ile czasu może zabrać taka podróż ani gdzie ma
się o nią dopytać. Kolejną przeszkodą był fakt, że tutaj nikt nie mówił po
niemiecku, o czym zdążył się przekonać podczas rozmowy z Hindusem w kasie
biletowej. Niestety jego angielski w dalszym ciągu nie stał na dość wysokim
poziomie, żeby pytać się o tak skomplikowane rzeczy jak to, jak ma się udać do
Lehu, skoro na samolot nie może tak długo czekać. Przez ostatni czas przykładał
się pilnie do lekcji angielskiego, ale Frank uczył go tylko jak ma odpowiadać
na pytania dziennikarzy, które było łatwo przewidzieć. Ta wiedza w tej chwili
była mu jednak całkowicie zbędna.
Bill naprawdę żałował, że tak bardzo obstawał przy tym, aby Tom został z
Gustavem i Georgiem w słonecznej Hiszpanii. Dopiero tkwiąc bezczynnie na
lotnisku uznał, że towarzystwo bliźniaka byłoby jak najbardziej wskazane. Był
też pewny, że Dreadowłosy wiedziałby co powinni uczynić. A jak nie, razem na
pewno coś by wymyślili. Niestety, teraz jest zdany sam na siebie.
Usiadł zrezygnowany na swojej walizce i wpatrzył się w swoją komórkę. Może
powinien zadzwonić do Mary Ann i powiedzieć, że jest w Indiach?
Pokręcił przecząco głową, jakby chciał oznajmić pozostałym ludziom, że nie
zgadza się z własnymi myślami.
-
Samolot jest
dopiero za pięć dni... - usłyszał męski głos, mówiący po niemiecku. - To bez
sensu tyle czekać.
-
Nie sądzę,
żebyśmy mieli inne wyjście.
-
Mamy.
Rozmawiałem z Hindusem w kasie. Mówił, że droga autobusem powinna zająć jakieś
dwa dni. Tak będzie o wiele szybciej.
Bill obrócił się, tak aby widzieć rozmówców. Wysoki, szczupły szatyn
poprawił na swoim nosie okulary, patrząc spod nich na trochę niższego bruneta z
wyraźną dezaprobatą. Najwyraźniej nie przypadł mu do gustu pomysł towarzysza, o
czym doskonale świadczyły jego następne słowa:
-
Nie jestem
przekonany czy to wypali...
-
Dlaczego?
Dotrzemy tam dużo szybciej. Nie będziemy musieli siedzieć bezczynnie pięć dni w
Delhi. Sam wiesz jakie to nudne miasto. Tu się nic nie dzieje! No może w tej
nowej dyskotece można się nieźle wybawić, ale gdybym chciał się tylko wybawić
poszedłbym do pierwszego lepszego klubu w Berlinie...
Czarnowłosemu wystarczył ten strzępek rozmowy, który usłyszał. Podniósł się
z walizki i ciągnąć bagaż za plastikową rączkę podszedł do dwójki nieznajomych.
Nie był pewny czy zmierzają w tym samym kierunku, co on, ale miał cichą
nadzieję, że tak. A jak nie, może powiedzą mu w jaki sposób może dostać się do
Lehu.
-
Przepraszam,
że wam przeszkadzam - uśmiechnął się do nich - ale usłyszałem waszą rozmowę i
tak się zastanawiam czy też się wybieracie do Lehu?
Oboje skinęli zgodnie głowami, ale nic nie powiedzieli. Ten gest wystarczył
jednak, aby usta Billa wygięły się w jeszcze szerszym uśmiechu. W jego głowie
od razu pojawiła się myśl, że mógłby się zabrać z nimi...
-
Mówiliście
coś o autobusie... - próbował nawiązać rozmowę z dwoma Niemcami. - Naprawdę
można się tam dostać szybciej niż za pięć dni?
-
Tak, ale
podróż autobusem jest uciążliwa. I nigdy tak naprawdę niewiadomo ile potrwa.
-
Ale
rozmawialiście z...
-
To jeszcze o
niczym nie świadczy - brunet wpadł mu w słowo. - To znaczy do Lehu oczywiście
można dostać się autobusem, ale oni zawsze mówią i robią co innego. Tutaj nie
można być niczego pewnym. Zwłaszcza w porze monsunowej.
-
Sądzę, że
jesteś tu pierwszy raz, mam rację?
Bill spojrzał na szatyna, który spod swoich okularów bacznie przyglądał się
jego dość sporych rozmiarów walizce na kółeczkach.
-
Wydaje mi się
też, że nie jedziesz do Ladakhu wspinać się po górach...
-
Tak. Masz
rację. Jadę tam z zupełnie innego powodu - podrapał się po głowie z
zakłopotaniem. Nie chciał wyjawić nieznajomym po co jedzie do Lehu, dlatego
postanowił zmienić temat: - To powiecie mi o co chodzi z tym autobusem? Nie mam
czasu, żeby czekać w Delhi aż pięć dni...
-
To naprawdę
sensowniejsze niż podróż autobusem - szatyn próbował go przekonać do swojej
racji. - Samolotem na pewno dotrzesz tam za pięć dni, a autobusem możesz
dojechać do Lehu nawet za trzy tygodnie. Nigdy nie wiadomo jakie szkody
wyrządził monsun.
-
Rozumiem, ale
zaryzykuję.
Przez moment chciał zadzwonić do Mary Ann i zapytać czy aby na pewno będzie
w Lehu za dwa, trzy dni, tak jak miała to w planach. Wczoraj, gdy Nikola mówiła
mu o miejscu pobytu ukochanej, blondynka wraz z ojcem była jeszcze w Bombaju.
Może właśnie tam powinien się udać? Ogarnęły go wątpliwości, czy uda mu się
spotkać z Mary, ale skoro przyleciał już do Indii może ryzykować dalej.
-
Mówiłem ci
Ant. Nie ma sensu czekać pięciu dni. Przy odrobinie szczęścia będziemy tam za
dwa, góra trzy dni.
-
Wygląda na
to, że mnie przegłosowaliście. - Szatyn rozłożył ręce w geście bezradności. -
Jak rozumiem, jedziesz z nami? - Spojrzał na Billa. Ten tylko pokiwał
skwapliwie głową, dziękując w duchu, że spotkał na swojej drodze dwójkę Niemców
podążających w tym samym kierunku, co on.
-
Jestem Bill -
wyciągnął do nich dłoń, którą jako pierwszy uścisnął brunet.
-
Karl.
-
Anthony, ale
mów mi Ant, albo Tony. Nie lubię mojego imienia.
-
Jasne. Nie ma
sprawy.
Bill złapał swoją walizkę za rączkę i ciągnąc ją, powędrował za dwójką
Niemców do wyjścia z lotniska.
* * *
-
Myślicie, że
Bill da sobie radę? - Spytał Tom rozkładając ręcznik na plaży.
-
Podróżował
już wiele razy, więc chyba wie jak wsiąść do samolotu. Zresztą Mary Ann jest w
Indiach. Jeżeli coś się stanie, na pewno mu pomoże.
-
Ja bym na to
nie liczył... - mruknął Gustav, kładąc się na brzuchu i podpierając głowę
rękami.
-
Dlaczego?
Jestem pewny, że...
Gustav pokręcił głową, patrząc na Georga.
-
Widziałeś
kiedyś mapę Indii? Wiesz jakie one są wielkie? Niby jak Mary miałaby mu pomóc,
gdyby wylądował dwa albo trzy tysiące kilometrów od niej? Takiej odległości nie
da się przebyć w kilka minut. Nawet samolotem, zakładając, że byłaby taka
możliwość. Nie w każdym mieście są lotniska...
-
Powinienem z
nim pojechać! - Tom złapał się za głowę. Po słowach Gustava jeszcze bardziej
zaczął się martwić o Billa. - On się tam zgubi! W życiu nie dotrze do Lehu!
Dlaczego dałem się przekonać, że lepiej będzie jak sam pojedzie? Powinienem być
tam z nim... Jejku! A co jak nie wróci?!
Georg położył dłoń na ramieniu Toma.
-
Nie panikuj,
stary. To nic nie da.
-
Jakoś sobie
poradzi. - Gustav poparł basistę. - Nie ma powodów do paniki. Jeżeli coś będzie
nie tak Bill na pewno do nas zadzwoni.
-
A jeśli go
okradną? Jeśli zgubi albo zepsuje mu się telefon albo zapomni go naładować?! Co
wtedy?!
-
Wyluzuj. Nic
takiego się nie stanie.
-
Skąd ta
pewność? Złodzieje są wszędzie, a on jest tam sam, jeden... Powinienem pojechać
z nim!
-
Zamknij się!
Tom spojrzał na Georga, który najwidoczniej miał już dość jego niekończącej
się paplaniny o tym, że Bill nie poradzi sobie w Indiach. W końcu zasypywał
basistę swoimi obawami odkąd pożegnali się z Billem na lotnisku w Madrycie. Nic
nie mógł na to poradzić. Naprawdę martwił się o bliźniaka. Może powinien
zadzwonić do Nikoli i podzielić się z nią swoimi obawami? Ona powinna go
zrozumieć.
Dreadowłosy nasunął głębiej na nos ciemne, przeciwsłoneczne okulary.
Postanowił jednak nie dzwonić do brunetki. Nie chciał jej męczyć swoją
paplaniną o tym, że Bill sobie nie poradzi. Podświadomie czuł, że Bill da sobie
radę, a także, że wszystko będzie w jak najlepszym porządku, ale mimo tego się
martwił. Bał się też, że ich mała tajemnica wyjdzie na jaw. Rodzice i David z
pewnością wpadliby wtedy w szał, czego wszyscy chcieli za wszelką cenę uniknąć.
Wpatrzył się przed siebie, obserwując płynące po gładkiej tafli morza
statki. Z przekonaniem, że wszystko będzie dobrze, odegnał od siebie
napływające do głowy czarne myśli rozkoszując się odpoczynkiem na plaży.
* * *
Siedząc w dusznym autobusie, wepchnięty pomiędzy okropnie otyłą kobietę a
Tony’ego, Bill żałował, że zdecydował się na podróż tymże środkiem transportu.
Nie przypuszczał, że będzie aż tak strasznie, a przecież nie są jeszcze nawet w
połowie podróży. Kilka razy miał ochotę wysiąść z zatłoczonego autobusu i
wrócić czym prędzej do New Delhi, a stamtąd polecieć do Hiszpanii. Mary Ann
była jednak dla niego o wiele ważniejsza niż wszystkie niewygody, których
właśnie doświadczał. Nawet tłuste włosy, przepocona koszulka i spodnie
przyklejone do ciała nie wydawały mu się w tej chwili aż tak straszne, jak
perspektywa spotkania z ukochaną.
-
Prześpij się
trochę - usłyszał głos Anthony’ego. - Wyglądasz jak jedno wielkie nieszczęście.
Mówiłem, że o wiele lepiej byłoby zaczekać w New Delhi na samolot...
-
Nic mi nie
jest - zapewnił, choć wcale nie był tego taki pewny. - Tutaj wcale nie jest tak
źle, ale chyba masz rację. Powinienem się chwilkę zdrzemnąć.
Chłopak skinął potakująco głową. Bill oparł głowę o siedzenie i przymknął
powieki, które już od dłuższego czasu mu ciążyły. Nawet nie przypuszczał, że
Morfeusz porwie go tak szybko w swoje ramiona.
Cztery godziny później ze snu pozbawionego kolorowych, a także tych czarno
białych obrazów wyrwał go zapach gotowanej potrawy. Dopiero teraz uświadomił
sobie jak okropnie jest głodny. Ostatnim razem jadł w samolocie, a to miało
miejsce prawie dobę temu. Był zaskoczony, że tak długo wytrzymał na dwóch
wodach mineralnych, które kupił tuż przed odjazdem autobusu.
Otworzył powieki i spojrzał w stronę, z której dochodził smakowity zapach.
Okazało się, że otyła kobieta siedząca tuż obok niego zdobyła skądś małą
kuchenkę gazową, przypominającą bardziej naftowy palnik, na której smażyła
apetycznie wyglądające ćapati*. Bill kątem oka dostrzegł, że inni podróżujący z
nimi żałują, że nie zabrali ze sobą kompletu garnków, a także palnika. Jemu
nigdy nie przyszedłby do głowy pomysł, aby w samym środku całkowicie
zatłoczonego autobusu można było gotować. To było dla niego coś niepojętego,
coś czego nawet nie starał się zrozumieć. Po prostu uznał, że w Indiach panują
takie zwyczaje.
Kiedy pierwszy placek był gotowy kobieta podała go Anthony’emu. Ten
uśmiechnął się w podzięce, mrucząc ciche „namaste”**. Kolejna ćapata
powędrowała do Karla. Bill dostał dopiero trzeci placek. Obejrzał go dokładnie,
jakby to był największy skarb, po czym ugryzł kawałek. Wraz z kolejnymi gryzami
jego usta wyginały się w coraz szerszym uśmiechu. Nie wiedział czy to głód, czy
może raczej faktyczny smak potrawy sprawił, że pomyślał, iż nigdy nie jadł
niczego lepszego. Gdy skończył jeść głośno mu się odbiło. Spuścił nieco głowę,
zawstydzony tym czynem, mówiąc ciche „przepraszam”. Widząc jednak
rozpromienioną minę kobiety siedzącej obok niego, spojrzał na nią nic nie
rozumiejącym wzrokiem.
-
W Indiach
czknięcie jest największym komplementem dla gospodyni - Ant pośpieszył z
wyjaśnieniem.
Bill skinął głową ze zrozumieniem, zajadając się kolejną ćapatą.
Zdecydowanie tego było mu potrzeba, aby odzyskać siły. Jeszcze tylko dzień,
może dwa i będzie w Lehu. Porozmawia z Mary Ann i znów wszystko będzie dobrze.
A przynajmniej taką miał nadzieję.
* * *
Z okien pokoju Mary Ann roztaczał się wspaniały widok na góry i miasto, w
którym się zatrzymali. Tym razem blondynce przypadł w udziale osobny pokój.
Ojciec zdecydował, że tak będzie o wiele lepiej, bo ona pewnie chciałaby się
trochę zabawić w Lehu, a on wolałby pomedytować, choć oczywiście również nosił
się z zamiarem, żeby się trochę pobawić. Mary Ann nie była do końca przekonana
czy właśnie tego pragnie, ale uznała, że nie ma zamiaru dłużej się wściekać
albo płakać przez Billa. Kiedyś wyjaśni mu, że nie była z nikim w ciąży i jakoś
przeboleje jego stratę. Wiedziała, że nie będzie to łatwe, a także, że nie jest
to coś czego chce, ale poradzi sobie. Postanowiła, że zmierzy się z samotnością
jaka pewnie będzie jej jeszcze przez długi czas doskwierała po utracie Billa.
Iruka powiedział, że powinna wierzyć w Czarnego i miłość do niego, ale wydawało
jej się, że o wiele lepiej będzie zachować w sercu dobre wspomnienia niż
budować razem nowe, okupione bólem i cierpieniem. Mary Ann nie miała więcej
siły, żeby jeszcze raz przejść przez coś takiego i doskonale zdawała sobie z
tego sprawę. Dlatego wolała zostawić sprawy takimi jakie są. Wiedziała, że
warto kochać Billa i być przez niego kochaną, nawet za tak dużą cenę jaką było
porozrywane na strzępy serce i piekące oczy, ale nie chciała, żeby miłość
sprowadzała się tylko do cierpienia. Ona chciała szczęścia u boku ukochanej
osoby; związku, w którym byłoby zaufanie. A tego, że Bill jej nie ufa była
pewna jak niczego innego. Bo jak inaczej wyjaśnić to, że z nią nie porozmawiał
po zobaczeniu witamin albo zdjęć USG? Powinien się upewnić czy to prawda, zanim
potraktował ją jak niepotrzebną, zepsutą zabawkę.
Oby tylko nie zmieniła zdania po zobaczeniu się z Billem...
W tej chwili, będąc setki kilometrów od niego, nie zamierzała się tym
przejmować. Teraz chciała korzystać z życia i podróży do Indii. Już
wystarczająco długo chodziła nieszczęśliwa.
Wzięła letni prysznic i przebrała się w czyste ubrania -
granatową spódnicę bombkę, kończącą się przed kolanem i luźny, bokserski
t-shirt w kolorze białym. Do tego założyła buty na szpilce. Momentami
zastanawiała się jak te wszystkie ubrania udało jej się wepchnąć do swojego
plecaka podróżnego. Może dlatego, że ojciec nie zabrał za dużo rzeczy ze sobą,
przez co kosmetyki i niektóre przedmioty spoczywały w jego bagażu?
Na sam koniec zrobiła makijaż. Pomalowała oczy czarną
kredką, a następnie starannie wytuszowała długie rzęsy. Na opalone policzki
nałożyła troszkę różu, a usta pociągnęła brzoskwiniowym błyszczykiem. Włosy,
które były jeszcze jaśniejsze niż zazwyczaj, upięła w niedbały kok. W uszy
wpięła długie, srebrne kolczyki, które kupiła w Indiach. Na prawy przegub
założyła kilka bransoletek. Zadowolona ze swojego wyglądu zabrała torebkę i
opuściła pokój. Nie znała jeszcze miasta, dlatego postanowiła najpierw
sprawdzić czy w hotelowym barze mają kawę.
Przejrzała menu, a widząc na jednej z pozycji wypisane
pochyłą czcionką: „Coffee”, zamówiła frappe i rozsiadła się przy jedynym wolnym
stoliku. Rozglądała się ciekawie po twarzach gości hotelowych, jednak żadna z
nich nie przykuła jej uwagi na dłużej. Można było tutaj spotkać przedstawicieli
wszystkich stron świata, którzy postanowili spędzić trochę czasu w Lehu.
-
Cześć. Mogę
się przysiąść? Nigdzie nie ma już niczego wolnego...
Mary Ann spojrzała na autora tychże słów. Średniego wzrostu, szczupły, ale
nie chudy nastolatek stał przed nią uśmiechając się wesoło. Ładnie wykrojone
usta ukazywały małe, kształtne zęby. Lekko arabski nos, a także skóra w kolorze
kawy rozcieńczonej dużą ilością mleka, zdradzała pochodzenie nieznajomego.
Widząc, że chłopak oczekuje odpowiedzi, Mary mrugnęła oczami, tak jakby właśnie
się ocknęła z transu, po czym odparła:
-
Jasne.
Siadaj.
Odwzajemniła uśmiech nieznajomego. Znad swojej frappe przyglądała się
twarzy chłopaka. Nie był w jej guście, ale musiała przyznać, że ma w sobie to
coś, a oprócz tego jest naprawdę uroczy. Kiedy puścił jej oczko, uznała, że to
jeden z najsłodszych gestów jakie widziała w życiu.
-
Widzę, że też
lubisz kawę - odezwał się pierwszy, ukazując w uśmiechu lśniące, białe zęby,
ładnie kontrastujące z kolorem jego skóry.
-
Lubię? To za
mało powiedziane - zaśmiała się wesoło. - Kocham kawę pod każdą postacią.
-
Indie to
chyba nie za dobre miejsce dla miłośniczki kawy.
-
No tak -
zgodziła się z nim. - Tutaj wszędzie jest okropnie słodka herbata. Ale to nic,
ją też lubię. Oczywiście nie tak bardzo jak kawę, ale cóż... Nie można mieć
wszystkiego.
-
Wypadałoby
się przedstawić - uśmiechnął się z zakłopotaniem. - Jestem Ahmed.
-
Mary Ann. -
Uścisnęła jego wyciągniętą dłoń.
-
Angielka? -
Pokręciła głową przecząco. - Amerykanka? - Kolejne zaprzeczenie. - Australijka?
Też nie? W takim razie musisz być Polką.
-
Dokładnie.
Skąd wiedziałeś?
-
Do mojego
kraju przyjeżdża wielu Polaków. To trudno wyjaśnić, ale od samego początku
myślałem, że jesteś Polką. Zmylił mnie jednak twój akcent i imię.
-
Miło mi to
słyszeć, choć po niemiecku mówię o wiele lepiej.
-
A ja po
arabsku - puścił jej oczko.
Mary Ann uznała, że w ciemnych, prawie czarnych oczach chłopaka, okolonych
czarnymi niesamowicie podkręconymi rzęsami, jakich ona nie uzyskałaby nawet po
użyciu zalotki, mogłaby się zakochać. Przez chwilę pomyślała nawet, że są o
wiele ładniejsze i znacznie bardziej urocze niż oczy Billa.
-
Skąd jesteś?
- zapytała.
-
Z Tunezji.
Byłaś tam kiedyś?
-
Dwa lata temu
z rodzicami.
Dalsza rozmowa potoczyła się o jego ojczystym kraju. Ahmed opowiadał jej o
Tunisie, w którym mieszkał, a także opowiadał dużo o Saharze. Następnie rozmowa
zeszła na Indie. Okazało się, że chłopak przyjechał tutaj z czterema braćmi,
aby wspinać się po górach. Mówił, że Himalaje są jednym z najpiękniejszych
miejsc jakie widział. Mary Ann z przyjemnością słuchała jego opowieści o
górskich wspinaczkach, a także różnych zabawnych sytuacjach z jego życia, co
jakiś czas wtrącając coś od siebie.
-
Miło było cię
poznać Ahmed, ale chyba muszę już uciekać - powiedziała wpatrując się w zegarek
wiszący nad barem. Mała wskazówka była już prawie na szóstce.
-
Mnie ciebie
również - puścił jej oczko, wesoło się przy tym uśmiechając. Mary uznała, że
mogłaby w nieskończoność oglądać ten gest w jego wykonaniu. - Co powiesz na
jutrzejszą kawę?
-
Czemu nie?
Pasuje ci o czwartej w barze?
-
Jasne. Do
zobaczenia jutro bella.
Mary Ann uśmiechnęła się do niego uroczo w podzięce za komplement, po czym
wyszła z hotelowego baru. Umówiła się w recepcji o szóstej z ojcem, Cherry Jo i
Iruką na przechadzkę po mieście, które dotychczas widziała tylko zza okien
taksówki oraz hotelowego pokoju.
_______
* ćapati - placki
formowane z mąki i wody. Wypieka się je na patelni.
** namaste - słowo
oznaczające w Indiach zarówno powitanie jak i dziękuję czy proszę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz