Hotelowa stołówka została podzielona na dwie części:
wewnętrzną i zewnętrzną. Zarówno w środku jak i na wielkim balkonie ustawiono
stoły o cienkich jasnych blatach z odrapanymi z okleiny brzegami, a także
metalowe krzesła z niebieskimi, zniszczonymi poduchami. Na każdym stole obsługa
hotelowa codziennie ustawiała czarne wazoniki ze świeżymi różami, które kwitły
na krzakach z tyłu budynku. Nadawały one jakby luksusu, co wydawało się być w
porównaniu ze zniszczonymi meblami i ścianami, z których tynk odpadał całymi
płatami, wysublimowanym żartem właściciela hotelu.
-
Uwielbiam
rajtę! - Mary Ann mruknęła z zadowoleniem, wkładając sobie łyżeczkę z jogurtem
do buzi.
Bill zaśmiał się, smarując bagietkę ghee. Było to masło sprzedawane w
wielkich puszkach, którego Hindusi używali niemalże do wszystkiego.
Czarnowłosy odgryzł kawałek świeżego, chrupiącego
pieczywa. Był w Indiach już od prawie tygodnia. Na początku myślał, że
nienawidzi tego kraju z całego serca, ale po pobycie w Lehu zaczął się do niego
przekonywać. Jeszcze nigdzie nie widział tak pięknych widoków co tutaj. Nawet w
bajkowej Bawarii. Gdyby nie był takim miłośnikiem dużych miast na pewno kupiłby
jakiś mały, uroczy domek na skraju wzgórza i w nim zamieszkał razem z Mary Ann.
Wtedy mógłby się nią cieszyć tak długo jak tylko miałby na to ochotę. Na samą
myśl o tym, że za kilka dni wróci do Niemiec, żeby nagrywać nową płytę, a
później wraz z zespołem wyruszy w wielką trasę koncertową robiło mu się smutno.
Oczywiście cieszył się na koncerty, a także wydanie nowego albumu, ale byłby o
wiele szczęśliwszy gdyby Mary Ann mogła mu towarzyszyć.
-
Co będziemy
dzisiaj robili? - Spytała wesołym głosem.
Dziewczyna siedziała bokiem do stołu, opierając na drugim krześle zgięte w
kolanach nogi. W dłoniach trzymała miseczkę z jogurtem, w którym pływały
wielkie kawałki owoców doprawione ogromną ilością przeróżnych przypraw.
-
Nie wiem -
Bill wzruszył ramionami. - Może pójdziemy się poopalać na balkon? Dzisiaj
słońce świeci mocniej niż wczoraj...
-
Hentaj! -
Zaśmiała się naśladując głos Cherry Jo. Dobrze wiedziała, że Billowi tak
naprawdę chodzi o możliwość oglądania jej bez góry od kostiumu kąpielowego.
-
Za kilka dni
pokażę ci co to naprawdę znaczy... - Jego usta wygięły się w uśmiechu, który
sprawił, że na policzki Mary Ann wkroczyły rumieńce.
-
Mam się bać?
-
Jak
najbardziej - puścił jej oczko, wkładając sobie do ust kolejny kawałek
bagietki.
Między nimi zapanowała cisza. Dookoła panował gwar. Zewsząd było słychać
rozmowy w najprzeróżniejszych językach świata. Ludzie planowali wyprawy w góry,
albo po prostu rozmawiali o błahych sprawach. Mary Ann wpatrzyła się przed
siebie. Błękitne niebo było usłane kilkoma puchowymi chmurkami. Zaśnieżone
szczyty wznosiły się dumnie nad polami uprawnymi, na których od samego rana
pracowali Ladakijczycy.
-
Poważnie
pytałam. Co będziemy robili? Nie chcę siedzieć w hotelu.
-
Co powiesz na
spacer po mieście? Poszukalibyśmy fajnych pamiątek dla chłopaków. Słyszałem, że
na indyjskich bazarach można dostać naprawdę unikatowe przedmioty. Może
wypatrzylibyśmy też coś dla mojej mamy... Ona lubi takie bibeloty.
-
Myślałam
bardziej o wyprawie do świątyni buddyjskiej. Tata mówił, że są niesamowite, ale
jeszcze w żadnej nie byłam. Fajnie byłoby zobaczyć wnętrze takiego klasztoru i
poobserwować ludzi. Ciekawa jestem czy tam jest podobnie jak w kościołach
katolickich... Chodzi mi o całą tą aurę świętości i w ogóle... - zatoczyła
dłonią, w której trzymała srebrną łyżeczkę, koło jakby chciała zobrazować swoje
myśli.
-
Nie ma innego
sposobu na przekonanie się jak tam pójść.
-
Naprawdę? -
Bill skinął głową.
Mary Ann z szerokim uśmiechem na twarzy zawołała gestem kelnera, który
sprzątał pobliski stolik.
-
Dasaswamedh,
jest w pobliżu jakiś klasztor buddyjski, który warto zobaczyć? Ale wiesz, taki
naprawdę niesamowity. - Spytała młodego chłopaka ubranego w za dużą o kilka
numerów, ale za to nienagannie czystą, białą koszulę.
Czarnowłosy zmarszczył pytająco brwi słysząc, że ukochana zwraca się do
kelnera po imieniu. Ta tylko machnęła niedbale dłonią, patrząc na Dasaswamedha.
-
Diskit.
Dziewięć godzin. Naprawdę piękny.
Mary Ann spojrzała pytająco na Billa. Ten tylko skinął potakująco głową.
Sądził, że jakoś przeżyje dziewięć godzin w zatłoczonym autobusie. Trzy dni
temu obiecał sobie, że nigdy więcej nie wsiądzie do tej wielkiej „puszki na
ludzi”, jak nazywał indyjskie autobusy w myślach, ale teraz cała podróż do Lehu
wydawała mu się całkiem zabawna, a już na pewno była świetną przygodą. Skoro
Mary Ann również chciała tego doświadczyć, on jej będzie towarzyszył.
-
Jak się tam
dostaniemy?
* * *
-
Jesteśmy! -
Mary Ann klasnęła w dłonie z entuzjazmem. - W porządku! Idziemy!
Bill posłusznie wstał z miękkiego siedzenia i wraz z ukochaną, a także
innymi pasażerami opuścił przyjemnie chłodne wnętrze autobusu. Myślał, że ich
podróż będzie bardzo podobna do tej, którą odbył kilka dni temu. Okazało się
jednak, że w Indiach można kupić bilety na przejazd luksusowym autobusem, w
którym była klimatyzacja, okna, barek, a także liczba pasażerów równa liczbie
miejsc. Było to przyjemne zaskoczenie, zwłaszcza, że dopłata za taki luksus
była śmiesznie niska.
-
Zobacz jak tu
pięknie! - Mary wykrzyknęła obracając się dookoła.
-
Co widzisz
pięknego w zaśmieconej, śmierdzącej ulicy?
-
Bill! Takie
są Indie. Tutaj wszędzie śmierdzi, powinieneś już to zauważyć.
-
Ale tutaj
wyjątkowo... - mruknął zatykając jedną ręką nos, a drugą ciągnąc Mary Ann z
dala od miejsca, w którym stali.
Blondynka roześmiała się. Faktycznie śmierdziało jakby starym serem
zmieszanym z zapachem nieświeżego mleka, ale zdążyła się już do tego
przyzwyczaić przez te kilka tygodni, które spędziła w Indiach. Szczególnie, że
miała okazję wąchać o wiele gorsze zapachy.
W pobliżu Alchi, które w końcu stało się celem ich podróży, bo spóźnili się
na autobus do Diskit, usytuowany był jeden z najstarszych, i ponoć
najpiękniejszych klasztorów wzniesionych w Ladakhu. Został on założony przez
Ringchena Zangpo w XI wieku. Był to wędrowny nauczyciel, który przyczynił się
do wzniesienia ponad setki klasztorów w Małym Tybecie.
Trzymając się za ręce szli po suchej ziemi. Nie przejmowali się pobłażliwymi
uśmiechami, jakimi obdarzali ich Hindusi. Mary Ann w końcu nie wytrzymała jak
na oko czterdziestoletni Hindus zaczął kręcić głową z dezaprobatą. Nie bacząc
na to, że zapewne urazi mężczyznę, zaniosła się wesołym chichotem.
-
Z czego się
śmiejesz? - Spytał Bill, patrząc na nią.
-
Musimy
śmiesznie wyglądać w ich oczach. Tata mówił, że tutaj ludzie nie mają w
zwyczaju pokazywać publicznie uczuć.
Bill przystanął, unosząc jedną brew.
-
Nie pokazują
publicznie uczuć? Ale my przecież nie robimy nic co mogłoby być zabawne, albo
ich zgorszyć.
-
Jesteś
typowym turystą z zachodu - zażartowała. - W Indiach ludzie są zupełnie inni
niż w Europie czy Ameryce. Dla nich samo trzymanie za dłonie jest już
wystarczająco... - szukała przez moment odpowiedniego określenia w głowie, ale
to użyte przez Billa wydawało jej się najlepsze - gorszące. Choć jak o tym
pomyślę w Bombaju widziałam kilka obejmujących się par, ale w żadnym innym
mieście już nie...
-
Tak to jest
jak faceci całymi dniami siedzą przed domem i się obijają, a żony gotują i
zajmują się dziećmi. Wyobrażasz sobie co by się działo, gdyby teraz każdy z
nich - zrobił zamaszysty ruch prawą dłonią - miał komputer i dostęp do
Internetu, a te młode panienki zamiast sari zarzuciłyby seksowne wdzianka z
H&M?
-
To dobrze, że
tutaj ludzie nie są tak zepsuci. Spójrz tylko na nich. Wydają się być naprawdę
szczęśliwi, chociaż znaczna większość z nich mieszka na ulicy i pewnie
wielokrotnie nie ma co wrzucić do garnka. Nie wiem czy to dlatego, że wierzą w
swoja karmę, czy po prostu cieszą się malutkimi rzeczami. Widziałam kilku
żebraków w Polsce, Niemczech czy innych krajach, ale żaden z nich nie wyglądał
tak jak tutejsi żebracy. Niektórzy z tych ludzi specjalnie się okaleczają, żeby
dostać większą jałmużnę, inni po prostu tacy już się urodzili, ale nikt, nikt -
powtórzyła - nie wygląda jakby miał pretensje do całego świata, że jemu jest
źle. Chyba nigdy nie zapomnę chłopca z Kalkuty. Miał tak wykrzywiony kręgosłup,
że chodził na czworaka po gorącym asfalcie. Żałuj, że nie widziałeś jego uśmiechu
i błysku w jego oczach, kiedy dałam mu kilka rupii i roztopionych batoników. To
było coś niesamowitego!
-
Dla mnie to
jest straszne. Jak można okaleczać się tylko po to, żeby wyciągnąć więcej
pieniędzy od turystów? Nie potrafię tego pojąć - Bill pokręcił głową przecząco.
- Chłopaki, z którymi przyjechałem do Lehu opowiedzieli mi kilka historyjek.
Jak nie wierzę w Boga, tak modliłem się, żebym nie zobaczył tego na własne
oczy. Powiedz mi jak można odciąć własnemu dziecku rękę, albo obie nogi? Nie rozumiem
też tych ich małżeństw. Przecież to musi być straszne poślubić kogoś, kogo
nigdy się nie widziało! Jak rodzice mogą wydawać za mąż trzynastolatki albo
czternastolatki mężczyznom po trzydziestce?
-
To pokręcone
- Mary Ann westchnęła. - Może zmienimy temat? Zrobiło się smutno, a zobacz jaki
dzisiaj piękny dzień! - Wskazała dłonią na bezchmurne niebo, które zaczynało
powoli ciemnieć. - Ostatnio mój świat miał za dużo szarości.
-
Chyba nie
medytowałaś z tatą za dużo - obrócił w żart wyznanie Mary Ann. Nie chciał na
powrót rozmawiać o tym co było. Może jeszcze kiedyś przyjdzie na to czas, ale
na pewno nie teraz.
-
Próbowałam,
ale chyba nie potrafię wyciszyć się w ten sposób - wzruszyła ramionami. - A
przynajmniej nie udało mi się dostrzec prawdziwej natury świata. Zawsze
dostosowuje się do mojego humoru - zmarszczyła śmiesznie nos.
Bill musiał powstrzymać się, żeby jej nie pocałować choćby w czoło albo
policzek. Po tym, co powiedziała mu Mary Ann o okazywaniu uczuć w miejscach
publicznych, uznał, że trzymanie za rękę jest i tak nazbyt śmiałe. Dlatego
spojrzał tylko na nią czule i ścisnął mocniej jej dłoń.
-
Może coś
zjemy, zanim pójdziemy do klasztoru? - Zaproponował.
Blondynka przystała na jego propozycję z radością. Od śniadania nic nie
jadła, więc nic dziwnego, że jej żołądek powoli domagał się pokarmu.
Weszli do pierwszej napotkanej knajpy na oknach, której właściciel wypisał
czerwoną, żółtą, niebieską i zieloną farbą: „Breakfast, lunch, snacks, dinner”.
Oprócz nich były także, tajemnicze dla nich, napisy w hindi.
-
Zamówisz coś?
- Spytała Billa, kiedy zajęli stolik przy oknie. - A ja pójdę skorzystać z
łazienki.
Czarnowłosy skinął głową potakująco, przyglądając się uważnie menu, które
przyniósł im kelner. Obok nazw potraw zapisanych w hindi, widniały angielskie odpowiedniki,
które w dalszym ciągu niewiele mu mówiły. I tak miał do wyboru choupsey, koftę,
kothey, momo, thukpę oraz kilka innych, brzmiących równie egzotycznie potraw. W
końcu, zrezygnowany zamówił rhuchotse, a na wypadek, gdyby nie dało się tego
zjeść - chowmein. Przynajmniej pierwsza część nazwy tej potrawy wskazywała, że
jest to „żarcie”, a więc coś co spokojnie powinni przełknąć.
Gdy Mary Ann wróciła do stolika, kelner postawił przed nimi dwa kubki ze
świeżo parzoną czarną herbatą z odrobiną mleka, rodzynkami, migdałami,
cynamonem i zastraszającą ilością cukru.
Bill upił kilka łyków.
-
Mmm... -
mruknął rozkoszując się wybornym smakiem napoju. - Nigdy nie piłem lepszej
herbaty!
-
Jak dla mnie
odrobinę za słodka, ale gdyby nie ta ilość cukru, byłaby doskonała.
-
Nie znasz
się. Gdyby nie ten cukier, nie miałaby takiego niepowtarzalnego smaku. Ach...
Cudowny aromat! - Na twarzy Billa pojawił się wyraz prawdziwej przyjemności,
wręcz błogości. - Muszę przywieźć Tomowi trochę indyjskiej herbaty. Na pewno to
nie będzie to samo co ta zaparzana tutaj, ale i tak pewnie będzie nieziemsko
smakowała!
-
W Lehu
widziałam sklep z herbatami. Mieli tam dość duży wybór.
-
Super!
Koniecznie musisz mnie tam zaprowadzić!
-
Nie ma
sprawy.
Mary Ann obserwowała Billa, który z radością małego dziecka pił łyk za
łykiem herbaty, jakby to był najlepszy napój świata; ambrozja. Dopiero teraz
zrozumiała wszystkich smakoszy, którzy potrafili rozpływać się godzinami w
zachwytach nad smakiem potraw. Jej się jeszcze to nigdy nie zdarzyło, dlatego z
taką przyjemnością wpatrywała się w Billa.
Kiedy kelner przyniósł im zamówione przez Czarnego dania, chłopak zamówił
jeszcze jeden kubek herbaty. Widząc na talerzach smażony makaron z kawałkami
kurczaka, a także całkiem przyzwoicie wyglądającą zupę z pierożkami odetchnął z
ulgą. Bał się, że zamówił skorpiony, szarańczę, albo coś w tym rodzaju.
Posiłek był smaczny, za wyjątkiem tybetańskich pierożków momo, pływających
w zupie. Baranina zdecydowanie nie należała do najwyborniejszego gatunku mięsa.
A przynajmniej ani Bill, ani Mary Ann za nią nie przepadali.
Gdy opuszczali knajpę na zewnątrz powoli zapadał zmrok. W niektórych
sklepach zapalono światła, aby turyści mogli lepiej obejrzeć towar. Mary Ann z
Billem nie reagowali na zaczepki Hindusów, którzy proponowali im obejrzenie
dywanów, biżuterii, która i tak zapewne nie była złota, lecz wykonana z metalu,
miejscowych rękodzieł, czy przypraw, których w Indiach było całe mnóstwo.
-
Wcześniej
mówiłaś, że wyglądamy śmiesznie, bo trzymamy się za ręce, ale mnie się jednak
wydaje, że chodzi o coś zupełnie innego...
-
O co?
-
Nie to, żebym
nie był do tego przyzwyczajony, ale tylko my jesteśmy tak ubrani.
Mary Ann rozejrzała się po ulicy, po czym zaczęła wesoło chichotać. Bill
miał rację. Wszyscy Hindusi byli ubrani w luźne bawełniane spodnie i takąż samą
koszulę albo dhoti, zaś kobiety w kolorowe sari. Turyści natomiast dźwigali
ciężkie, spłowiałe od słońca plecaki, przez szyję mieli przewieszone wielkie
aparaty, a ich nogi zdobiły toporne buty trekkingowe. Najczęściej wybieranym
modelem spodni były wygodne bojówki czy to z krótkimi nogawkami, czy długimi.
Głowy turystów chroniły przed upałem chustki, czapki bądź kapelusze.
Pośród tak ubranych ludzi musieli robić piorunujące wrażenie. Bill założył
na siebie kowbojki, lekko sprane jeansy, które podtrzymywał biały pas z dwoma
rzędami dziurek oraz białą koszulkę z Iron Fist ozdobioną czarnym nadrukiem.
Całości dopełniały trzy pieszczochy i obróżka. Mary Ann miała zaś na sobie
zieloną sukienkę w kratkę w stylu lat 50., kończącą się w połowie łydki. Na
stopy włożyła czarne szpilki, które pasowały do dość dużej torby, w którą na
wszelki wypadek zapakowała dodatkowe ubrania, gdyby okazało się, że są ubrani
zbyt skąpo, aby móc wejść do klasztoru. Na prawym nadgarstku zapięła pożyczoną
od Billa skórzaną pieszczochę, zaś w pasie zapięła kilka srebrnych łańcuchów
pożyczonych jakiś czas temu od Iruki. Zdecydowanie nie wyglądali jak rasowi
turyści. Raczej jak rockowa para, która właśnie zmierza na koncert.
-
Kremy z
wysokim filtrem jednak robią swoje - zażartowała. - Patrz! To chyba tam! -
Wskazała palcem na trzypiętrową budowlę, która została wzniesiona w dolinie, a
nie tak jak większość lamajskich klasztorów na zboczu góry.
-
Chyba
będziemy musieli poszukać jakiegoś hotelu - Bill odezwał się po kilku minutach.
- Ostatni autobus do Lehu odjeżdża za godzinę.
Mary Ann westchnęła. Puściła dłoń Czarnowłosego i otworzyła torbę w
poszukiwaniu swojego telefonu komórkowego.
-
Napiszę
tacie, żeby się nie martwił, że wrócimy dopiero rano. Myślisz, że znajdziemy tu
miejsce do przenocowania? Nie widziałam nigdzie żadnej tabliczki z napisem
hotel...
-
Ja też nie,
ale sądzę, że jakiś musi być. Sama widziałaś ile tu jest turystów. Przecież
muszą gdzieś nocować.
-
Wysłane. -
Mary Ann schowała telefon do torby, łapiąc pod rękę Billa. - Masz rację. Nie
pogardziłabym ładnym pokojem z wielką łazienką. Najlepiej w przystępnej cenie.
Czarnowłosy zaśmiał się. Nie kupił w Indiach wielu rzeczy, ale jego zdaniem
było tu wyjątkowo tanio. W Niemczech albo Francji na pewno nie zapłaciłby mniej
niż dziesięć euro za obiad na dwie osoby. Nawet w fast foodzie.
Gdy znaleźli się przed wejściem do świątyni, Mary Ann wyciągnęła z torby
sweterek z długim rękawem. Założyła go na siebie, mając nadzieję, że to
wystarczy.
-
Tata mówił,
że wchodząc do świątyni buddyjskiej należy poruszać się zgodnie z ruchem
wskazówek zegara. No i trzeba ściągnąć buty, tak jak we wszystkich indyjskich
świątyniach.
Oboje zdjęli ze stóp obuwie. Trzymając je w dłoniach weszli do wnętrza
trzypiętrowego klasztoru Sumtsek. Wewnątrz panował półmrok. Zewsząd otulał ich
mocny, wręcz duszący zapach kadzideł. Ściany pokryte były licznymi, kolorowymi
malowidłami przedstawiającymi Buddę oraz inne bóstwa. Można było także zauważyć
wiele malowideł o tematyce świeckiej. Ukazywały one najczęściej sceny z życia
codziennego króla i dworzan.
Mary Ann i Bill starali się dokładnie obejrzeć każdy fresk, podziwiając
wyrazistość barw emanujących ze ścian.
-
Piękne,
prawda? - Zagadnął ich mnich odziany w czerwono-żółte szaty. Jego głowa była
ogolona na łyso, zaś twarz miała dobrotliwy wyraz.
-
Tak...
Niesamowite! - Przytaknął Bill.
-
Tak, tak.
Bardzo stare.
-
Kiedy je
namalowano? - Spytał Czarny, wyraźnie zaciekawiony.
-
W XI wieku.
Wtedy w Ladakhu nie być artystów, którzy potrafić wykonać tak dokładne i piękne
zdobienia, dlatego Ringchen Zangpo... Słyszeliście o nim?
Bill pokręcił przecząco głową.
-
Tata coś o
nim wspominał - wtrąciła Mary Ann. - Był wędrownym mnichem, który przyczynił
się do wzniesienia w Lehu i okolicach klasztorów buddyjskich.
-
Tak, tak. W
całym Ladakhu i okolicach - poprawił ją mnich, po czym ciągnął dalej swoją
opowieść: - Ringchen Zangpo sprowadził trzydziestu dwóch - mężczyzna
zaakcentował specjalnie tą liczbę - malarzy i rzeźbiarzy do Alchi aż z
Kaszmiru. Oni pracować dzień i noc, aby ukończyć swoje malowidła. A wszystko to
dziać się w XI wieku.
-
Trudno
uwierzyć, że te malowidła są aż tak stare - Bill przyjrzał się freskom z
jeszcze większym podziwem niż wcześniej. - Ani trochę nie widać po nich upływu
czasu. Człowiek ma wrażenie jakby namalowano je rok, albo dwa temu.
-
Prawda? -
Mnich uśmiechnął się dobrotliwie. - Spójrzcie tam - wskazał palcem na ogromną,
kolorową rzeźbę. - To Maitreya nātha.
-
Myślałam, że
to Budda...
-
Nie, nie -
mężczyzna pokręcił przecząco głową. - To Maitreya nātha. Tak jak Asanga i
Vasubandhum być filozofem. Oni razem założyć szkołę filozofii buddyjskiej
Yogācāra.
Mary Ann skinęła głową ze zrozumieniem, choć tak naprawdę wyjaśnienie
mnicha niewiele jej powiedziało oprócz tego, że rzeźba przedstawia nie Buddę,
ale Maithreya, który był filozofem.
-
Chcecie
obejrzeć klasztor? - Spytał mnich, uśmiechając się do nich łagodnie.
-
Byłoby bardzo
miło, ale musimy znaleźć jeszcze miejsce na nocleg, a jest już późno... - Mary
Ann nie chciała odmawiać temu przemiłemu mężczyźnie, ale nie widziała innego
wyjścia.
Na twarzy Billa aż nadto czytelne było rozczarowanie. Chłopak bez dwóch
zdań miał ogromną ochotę obejrzeć wszystkie zakamarki klasztoru, które zechce
pokazać im mnich. Musiał się jednak zgodzić z Mary Ann. Powinni znaleźć nocleg.
-
Nie, nie! -
Zaprotestował mężczyzna. - Trzeba obejrzeć klasztor!
-
Naprawdę
byłoby cudownie, ale... - Mary Ann zaczęła, ale Tybetańczyk jej przerwał.
-
Nie, nie!
Możecie zostać na noc w klasztorze. Nie trzeba szukać noclegu.
-
Dziękujemy za
zaproszenie, ale nie chcielibyśmy sprawiać kłopotu... - Blondynka niepewnie
zerknęła na Billa, w oczach którego zauważyła prawdziwy entuzjazm.
Mnich słysząc jej słowa, wyraźnie się zdziwił.
-
Kłopot? Nie,
nie! Żaden kłopot!
-
Na pewno? -
Mary Ann wolała się upewnić, a kiedy mężczyzna skinął zgodnie głową,
uśmiechnęła się. - W takim razie bardzo chętnie skorzystamy z zaproszenia.
Twarz mnicha rozpromieniła się. Był wyraźnie zachwycony, że Mary Ann z
Billem zostaną w klasztorze na noc. A i Czarnowłosy był podekscytowany tą
perspektywą. Jeszcze nigdy nie miał okazji nocować w takim miejscu. Uznał, że
będzie to z pewnością o wiele ciekawsze doświadczenie niż zagrzebanie się w
kolejnej hotelowej pościeli. Właściwie to miał już serdecznie dość hoteli. Z
chęcią kupiłby w każdym mieście mieszkanie, żeby czuć się jak w domu.
Mnich rozpoczął ich oprowadzać po świątynnym kompleksie od najwyższego
poziomu - Gonghangu. Było to miejsce poświęcone opiekuńczym bóstwom, które
miały strzec klasztor, a także pobliskie miasteczka przed demonami. Niżej
położony był Ihakhang, którego część mieli już okazję podziwiać. Mężczyzna
wyjaśnił im, że to świątynia, która jest poświęcona badhisattwom, inkarnacją
przełożonych klasztoru oraz założycielom sekt.
-
Nasz klasztor
należy do gelug - powiedział z dumą, kiedy wyszli na świeże powietrze. Widząc
zdziwione spojrzenie Billa i Mary Ann pospieszył z wyjaśnieniami. - Gelungpa to
tybetańska szkoła... Żółte czapki, rozumiecie?
-
Chodzi o
kolor waszych ubrań? - Spytał Bill.
-
Gelungpa to
jedna z czterech największych szkół tybetańskich.
-
Są jeszcze
czerwone czapki, tak?
-
Tak, tak -
przytaknął mnich. - Nasze szkoły bardzo silnie rywalizowały ze sobą w XV wieku.
Snując swoją opowieść o dziejach żółtych czapek mnich poprowadził ich na
niższy poziom. Mieściły się tutaj cele mnichów, kuchnia, a także pomieszczenia gospodarcze. Mężczyzna
pokazując im coraz to nowe pomieszczenia nadal skupiał się na historii
klasztoru. Bill z zaciekawieniem go słuchał, a także oglądał wnętrza chłonąc
każdy szczegół. Zadziwiające było dla niego, że ci ludzie mieszkają w
praktycznie pustych celach i są szczęśliwi. Bo patrząc na mnicha, który ich
oprowadzał, a także na jego kolegów, którzy wydawali się być równie sympatyczni
był pewny, że są szczęśliwi. Ludzie, których znał i do których sam należał nie
byli szczęśliwi nawet wówczas gdy mieli przed swoim domem najnowszy model
mercedesa czy pokaźna sumkę na koncie. Czarnowłosy zawsze wiedział, że
materialne rzeczy nie dadzą mu szczęścia, ale sądził, że są one mimo wszystko
ważne do osiągnięcia go. Dla niego zawsze na pierwszym miejscu stała rodzina,
śpiewanie i miłość, ale lubił otaczać się pięknymi, drogimi rzeczami. Z tego
właśnie powodu ciężko było mu zrozumieć mnicha, który nie miał nic własnego, a
wyglądał tak jakby cały świat należał do niego.
Kiedy po upływie kolejnej godziny mnich zaprosił ich do
kuchni na herbatę, przyjęli zaproszenie z wdzięcznością. W pomieszczeniu
kręciło się kilku mężczyzn. Ich przewodnik powiedział coś do swojego kolegi, po
czym zniknął z ich pola widzenia. Mary Ann spojrzała niepewnie na Billa, łapiąc
go za dłoń.
Postawny mężczyzna odziany w purpurowe szaty uśmiechnął
się do nich ciepło podając dwa gliniane kubeczki z parującym napojem. Jego
głowa nie była ogolona na łyso, ale porośnięta króciutkimi ciemnymi włosami.
-
Siadajcie. -
Wskazał im miejsce koło paleniska.
Oboje posłusznie usiedli na zniszczonym kocu.
-
Dziękujemy -
Bill uśmiechnął się do mężczyzny.
Ten przyglądał im się uważnie, po czym kucnął koło nich i poważnym głosem
zapytał:
-
Małżeństwo?
-
Jeszcze nie -
Mary Ann się zaśmiała.
-
Na razie to
tylko moja narzeczona, ale to się zmieni jak wrócimy do Niemiec - Bill spojrzał
porozumiewawczo na mnicha, który wyglądał tak jakby spadł mu kamień z serca.
Czarnowłosy nie bardzo rozumiał o co chodzi, ale postanowił to zignorować. Tym
bardziej, że poczuł dość silnego kuksańca w żebra, którego dostał od Mary Ann.
-
Zobaczymy co
przyniesie przyszłość. Na razie nic nie planujemy - wyjaśniła, obejmując dłońmi
kubek z gorącym napojem.
Zakonnik spojrzał na nią podejrzliwie. W jego oczach czaił się jakby zawód.
Widząc pływające oczka tłuszczu w herbacie Bill uniósł jedną brew, patrząc
pytająco na mężczyznę. Ten jednak nie miał zamiaru mu nic wyjaśniać.
Czarnowłosy ostrożnie upił kilka łyków gorącego napoju.
-
Z czym jest ta
herbata? - Spytał, powstrzymując grymas, który wdzierał się na jego twarz.
-
Sól i masło -
mnich się uśmiechnął. - Widzicie tamtego człowieka? - Wskazał na mężczyznę
stojącego przy drzwiach. – On robić najlepsze masło z mleka jaka.
-
Faktycznie.
Nadaje herbacie niezapomnianego smaku - powiedział ostrożnie, nie chcąc urazić
gospodarza.
Mary Ann położyła Billowi głowę na ramieniu wpatrując się w palenisko, na
którym stał wielki, metalowy garnek. Chłopak pocałował ją w głowę, po czym upił
kilka łyków herbaty, która jego zdaniem była obrzydliwa. Nie chciał jednak
sprawić przykrości ludziom, którzy byli dla nich tak mili.
Słysząc głos zakonnika, który ich oprowadzał po klasztorze, Mary Ann
odwróciła głowę. Widząc szeroki uśmiech na jego twarzy, zmarszczyła pytająco
brwi.
-
Wstawać,
wstawać. Wy mieć audiencję u głównego lamy! - Zawołał, wyraźnie zadowolony z
tego, że udało mu się załatwić taką atrakcję.
-
Nie wiem czy
to dobry pomysł...
-
Wstawać,
wstawać! - Powtórzył, klaszcząc w dłonie.
Bill podniósł się ze zniszczonego koca. Podał rękę Mary Ann, pomagając jej
tym samym wstać. Dziewczyna westchnęła cicho. Nie była pewna czy zasługują na
spotkanie z najważniejszym człowiekiem w klasztorze. Przecież nie byli ani
buddystami, ani nawet ludźmi zainteresowanymi buddyzmem. Po prostu chcieli
obejrzeć klasztor.
Po kilku minutach szybkiego marszu za mnichem znaleźli się przed
drewnianymi drzwiami. Mężczyzna zapukał, odczekał chwilę, po czym bez słowa
wyjaśnienia wepchnął ich do środka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz