wtorek, 3 września 2013

Rozdział 228

            Hotelowa stołówka została podzielona na dwie części: wewnętrzną i zewnętrzną. Zarówno w środku jak i na wielkim balkonie ustawiono stoły o cienkich jasnych blatach z odrapanymi z okleiny brzegami, a także metalowe krzesła z niebieskimi, zniszczonymi poduchami. Na każdym stole obsługa hotelowa codziennie ustawiała czarne wazoniki ze świeżymi różami, które kwitły na krzakach z tyłu budynku. Nadawały one jakby luksusu, co wydawało się być w porównaniu ze zniszczonymi meblami i ścianami, z których tynk odpadał całymi płatami, wysublimowanym żartem właściciela hotelu.
-          Uwielbiam rajtę! - Mary Ann mruknęła z zadowoleniem, wkładając sobie łyżeczkę z jogurtem do buzi.
Bill zaśmiał się, smarując bagietkę ghee. Było to masło sprzedawane w wielkich puszkach, którego Hindusi używali niemalże do wszystkiego.
            Czarnowłosy odgryzł kawałek świeżego, chrupiącego pieczywa. Był w Indiach już od prawie tygodnia. Na początku myślał, że nienawidzi tego kraju z całego serca, ale po pobycie w Lehu zaczął się do niego przekonywać. Jeszcze nigdzie nie widział tak pięknych widoków co tutaj. Nawet w bajkowej Bawarii. Gdyby nie był takim miłośnikiem dużych miast na pewno kupiłby jakiś mały, uroczy domek na skraju wzgórza i w nim zamieszkał razem z Mary Ann. Wtedy mógłby się nią cieszyć tak długo jak tylko miałby na to ochotę. Na samą myśl o tym, że za kilka dni wróci do Niemiec, żeby nagrywać nową płytę, a później wraz z zespołem wyruszy w wielką trasę koncertową robiło mu się smutno. Oczywiście cieszył się na koncerty, a także wydanie nowego albumu, ale byłby o wiele szczęśliwszy gdyby Mary Ann mogła mu towarzyszyć.
-          Co będziemy dzisiaj robili? - Spytała wesołym głosem.
Dziewczyna siedziała bokiem do stołu, opierając na drugim krześle zgięte w kolanach nogi. W dłoniach trzymała miseczkę z jogurtem, w którym pływały wielkie kawałki owoców doprawione ogromną ilością przeróżnych przypraw.
-          Nie wiem - Bill wzruszył ramionami. - Może pójdziemy się poopalać na balkon? Dzisiaj słońce świeci mocniej niż wczoraj...
-          Hentaj! - Zaśmiała się naśladując głos Cherry Jo. Dobrze wiedziała, że Billowi tak naprawdę chodzi o możliwość oglądania jej bez góry od kostiumu kąpielowego.
-          Za kilka dni pokażę ci co to naprawdę znaczy... - Jego usta wygięły się w uśmiechu, który sprawił, że na policzki Mary Ann wkroczyły rumieńce.
-          Mam się bać?
-          Jak najbardziej - puścił jej oczko, wkładając sobie do ust kolejny kawałek bagietki.
Między nimi zapanowała cisza. Dookoła panował gwar. Zewsząd było słychać rozmowy w najprzeróżniejszych językach świata. Ludzie planowali wyprawy w góry, albo po prostu rozmawiali o błahych sprawach. Mary Ann wpatrzyła się przed siebie. Błękitne niebo było usłane kilkoma puchowymi chmurkami. Zaśnieżone szczyty wznosiły się dumnie nad polami uprawnymi, na których od samego rana pracowali Ladakijczycy.
-          Poważnie pytałam. Co będziemy robili? Nie chcę siedzieć w hotelu.
-          Co powiesz na spacer po mieście? Poszukalibyśmy fajnych pamiątek dla chłopaków. Słyszałem, że na indyjskich bazarach można dostać naprawdę unikatowe przedmioty. Może wypatrzylibyśmy też coś dla mojej mamy... Ona lubi takie bibeloty.
-          Myślałam bardziej o wyprawie do świątyni buddyjskiej. Tata mówił, że są niesamowite, ale jeszcze w żadnej nie byłam. Fajnie byłoby zobaczyć wnętrze takiego klasztoru i poobserwować ludzi. Ciekawa jestem czy tam jest podobnie jak w kościołach katolickich... Chodzi mi o całą tą aurę świętości i w ogóle... - zatoczyła dłonią, w której trzymała srebrną łyżeczkę, koło jakby chciała zobrazować swoje myśli.
-          Nie ma innego sposobu na przekonanie się jak tam pójść.
-          Naprawdę? - Bill skinął głową.
Mary Ann z szerokim uśmiechem na twarzy zawołała gestem kelnera, który sprzątał pobliski stolik.
-          Dasaswamedh, jest w pobliżu jakiś klasztor buddyjski, który warto zobaczyć? Ale wiesz, taki naprawdę niesamowity. - Spytała młodego chłopaka ubranego w za dużą o kilka numerów, ale za to nienagannie czystą, białą koszulę.
Czarnowłosy zmarszczył pytająco brwi słysząc, że ukochana zwraca się do kelnera po imieniu. Ta tylko machnęła niedbale dłonią, patrząc na Dasaswamedha.
-          Diskit. Dziewięć godzin. Naprawdę piękny.
Mary Ann spojrzała pytająco na Billa. Ten tylko skinął potakująco głową. Sądził, że jakoś przeżyje dziewięć godzin w zatłoczonym autobusie. Trzy dni temu obiecał sobie, że nigdy więcej nie wsiądzie do tej wielkiej „puszki na ludzi”, jak nazywał indyjskie autobusy w myślach, ale teraz cała podróż do Lehu wydawała mu się całkiem zabawna, a już na pewno była świetną przygodą. Skoro Mary Ann również chciała tego doświadczyć, on jej będzie towarzyszył.
-          Jak się tam dostaniemy?
* * *
-          Jesteśmy! - Mary Ann klasnęła w dłonie z entuzjazmem. - W porządku! Idziemy!
Bill posłusznie wstał z miękkiego siedzenia i wraz z ukochaną, a także innymi pasażerami opuścił przyjemnie chłodne wnętrze autobusu. Myślał, że ich podróż będzie bardzo podobna do tej, którą odbył kilka dni temu. Okazało się jednak, że w Indiach można kupić bilety na przejazd luksusowym autobusem, w którym była klimatyzacja, okna, barek, a także liczba pasażerów równa liczbie miejsc. Było to przyjemne zaskoczenie, zwłaszcza, że dopłata za taki luksus była śmiesznie niska.
-          Zobacz jak tu pięknie! - Mary wykrzyknęła obracając się dookoła.
-          Co widzisz pięknego w zaśmieconej, śmierdzącej ulicy?
-          Bill! Takie są Indie. Tutaj wszędzie śmierdzi, powinieneś już to zauważyć.
-          Ale tutaj wyjątkowo... - mruknął zatykając jedną ręką nos, a drugą ciągnąc Mary Ann z dala od miejsca, w którym stali.
Blondynka roześmiała się. Faktycznie śmierdziało jakby starym serem zmieszanym z zapachem nieświeżego mleka, ale zdążyła się już do tego przyzwyczaić przez te kilka tygodni, które spędziła w Indiach. Szczególnie, że miała okazję wąchać o wiele gorsze zapachy.
W pobliżu Alchi, które w końcu stało się celem ich podróży, bo spóźnili się na autobus do Diskit, usytuowany był jeden z najstarszych, i ponoć najpiękniejszych klasztorów wzniesionych w Ladakhu. Został on założony przez Ringchena Zangpo w XI wieku. Był to wędrowny nauczyciel, który przyczynił się do wzniesienia ponad setki klasztorów w Małym Tybecie.
Trzymając się za ręce szli po suchej ziemi. Nie przejmowali się pobłażliwymi uśmiechami, jakimi obdarzali ich Hindusi. Mary Ann w końcu nie wytrzymała jak na oko czterdziestoletni Hindus zaczął kręcić głową z dezaprobatą. Nie bacząc na to, że zapewne urazi mężczyznę, zaniosła się wesołym chichotem.
-          Z czego się śmiejesz? - Spytał Bill, patrząc na nią.
-          Musimy śmiesznie wyglądać w ich oczach. Tata mówił, że tutaj ludzie nie mają w zwyczaju pokazywać publicznie uczuć.
Bill przystanął, unosząc jedną brew.
-          Nie pokazują publicznie uczuć? Ale my przecież nie robimy nic co mogłoby być zabawne, albo ich zgorszyć.
-          Jesteś typowym turystą z zachodu - zażartowała. - W Indiach ludzie są zupełnie inni niż w Europie czy Ameryce. Dla nich samo trzymanie za dłonie jest już wystarczająco... - szukała przez moment odpowiedniego określenia w głowie, ale to użyte przez Billa wydawało jej się najlepsze - gorszące. Choć jak o tym pomyślę w Bombaju widziałam kilka obejmujących się par, ale w żadnym innym mieście już nie...
-          Tak to jest jak faceci całymi dniami siedzą przed domem i się obijają, a żony gotują i zajmują się dziećmi. Wyobrażasz sobie co by się działo, gdyby teraz każdy z nich - zrobił zamaszysty ruch prawą dłonią - miał komputer i dostęp do Internetu, a te młode panienki zamiast sari zarzuciłyby seksowne wdzianka z H&M?
-          To dobrze, że tutaj ludzie nie są tak zepsuci. Spójrz tylko na nich. Wydają się być naprawdę szczęśliwi, chociaż znaczna większość z nich mieszka na ulicy i pewnie wielokrotnie nie ma co wrzucić do garnka. Nie wiem czy to dlatego, że wierzą w swoja karmę, czy po prostu cieszą się malutkimi rzeczami. Widziałam kilku żebraków w Polsce, Niemczech czy innych krajach, ale żaden z nich nie wyglądał tak jak tutejsi żebracy. Niektórzy z tych ludzi specjalnie się okaleczają, żeby dostać większą jałmużnę, inni po prostu tacy już się urodzili, ale nikt, nikt - powtórzyła - nie wygląda jakby miał pretensje do całego świata, że jemu jest źle. Chyba nigdy nie zapomnę chłopca z Kalkuty. Miał tak wykrzywiony kręgosłup, że chodził na czworaka po gorącym asfalcie. Żałuj, że nie widziałeś jego uśmiechu i błysku w jego oczach, kiedy dałam mu kilka rupii i roztopionych batoników. To było coś niesamowitego!
-          Dla mnie to jest straszne. Jak można okaleczać się tylko po to, żeby wyciągnąć więcej pieniędzy od turystów? Nie potrafię tego pojąć - Bill pokręcił głową przecząco. - Chłopaki, z którymi przyjechałem do Lehu opowiedzieli mi kilka historyjek. Jak nie wierzę w Boga, tak modliłem się, żebym nie zobaczył tego na własne oczy. Powiedz mi jak można odciąć własnemu dziecku rękę, albo obie nogi? Nie rozumiem też tych ich małżeństw. Przecież to musi być straszne poślubić kogoś, kogo nigdy się nie widziało! Jak rodzice mogą wydawać za mąż trzynastolatki albo czternastolatki mężczyznom po trzydziestce?
-          To pokręcone - Mary Ann westchnęła. - Może zmienimy temat? Zrobiło się smutno, a zobacz jaki dzisiaj piękny dzień! - Wskazała dłonią na bezchmurne niebo, które zaczynało powoli ciemnieć. - Ostatnio mój świat miał za dużo szarości.
-          Chyba nie medytowałaś z tatą za dużo - obrócił w żart wyznanie Mary Ann. Nie chciał na powrót rozmawiać o tym co było. Może jeszcze kiedyś przyjdzie na to czas, ale na pewno nie teraz.
-          Próbowałam, ale chyba nie potrafię wyciszyć się w ten sposób - wzruszyła ramionami. - A przynajmniej nie udało mi się dostrzec prawdziwej natury świata. Zawsze dostosowuje się do mojego humoru - zmarszczyła śmiesznie nos.
Bill musiał powstrzymać się, żeby jej nie pocałować choćby w czoło albo policzek. Po tym, co powiedziała mu Mary Ann o okazywaniu uczuć w miejscach publicznych, uznał, że trzymanie za rękę jest i tak nazbyt śmiałe. Dlatego spojrzał tylko na nią czule i ścisnął mocniej jej dłoń.
-          Może coś zjemy, zanim pójdziemy do klasztoru? - Zaproponował.
Blondynka przystała na jego propozycję z radością. Od śniadania nic nie jadła, więc nic dziwnego, że jej żołądek powoli domagał się pokarmu.
Weszli do pierwszej napotkanej knajpy na oknach, której właściciel wypisał czerwoną, żółtą, niebieską i zieloną farbą: „Breakfast, lunch, snacks, dinner”. Oprócz nich były także, tajemnicze dla nich, napisy w hindi.
-          Zamówisz coś? - Spytała Billa, kiedy zajęli stolik przy oknie. - A ja pójdę skorzystać z łazienki.
Czarnowłosy skinął głową potakująco, przyglądając się uważnie menu, które przyniósł im kelner. Obok nazw potraw zapisanych w hindi, widniały angielskie odpowiedniki, które w dalszym ciągu niewiele mu mówiły. I tak miał do wyboru choupsey, koftę, kothey, momo, thukpę oraz kilka innych, brzmiących równie egzotycznie potraw. W końcu, zrezygnowany zamówił rhuchotse, a na wypadek, gdyby nie dało się tego zjeść - chowmein. Przynajmniej pierwsza część nazwy tej potrawy wskazywała, że jest to „żarcie”, a więc coś co spokojnie powinni przełknąć.
Gdy Mary Ann wróciła do stolika, kelner postawił przed nimi dwa kubki ze świeżo parzoną czarną herbatą z odrobiną mleka, rodzynkami, migdałami, cynamonem i zastraszającą ilością cukru.
            Bill upił kilka łyków.
-          Mmm... - mruknął rozkoszując się wybornym smakiem napoju. - Nigdy nie piłem lepszej herbaty!
-          Jak dla mnie odrobinę za słodka, ale gdyby nie ta ilość cukru, byłaby doskonała.
-          Nie znasz się. Gdyby nie ten cukier, nie miałaby takiego niepowtarzalnego smaku. Ach... Cudowny aromat! - Na twarzy Billa pojawił się wyraz prawdziwej przyjemności, wręcz błogości. - Muszę przywieźć Tomowi trochę indyjskiej herbaty. Na pewno to nie będzie to samo co ta zaparzana tutaj, ale i tak pewnie będzie nieziemsko smakowała!
-          W Lehu widziałam sklep z herbatami. Mieli tam dość duży wybór.
-          Super! Koniecznie musisz mnie tam zaprowadzić!
-          Nie ma sprawy.
Mary Ann obserwowała Billa, który z radością małego dziecka pił łyk za łykiem herbaty, jakby to był najlepszy napój świata; ambrozja. Dopiero teraz zrozumiała wszystkich smakoszy, którzy potrafili rozpływać się godzinami w zachwytach nad smakiem potraw. Jej się jeszcze to nigdy nie zdarzyło, dlatego z taką przyjemnością wpatrywała się w Billa.
Kiedy kelner przyniósł im zamówione przez Czarnego dania, chłopak zamówił jeszcze jeden kubek herbaty. Widząc na talerzach smażony makaron z kawałkami kurczaka, a także całkiem przyzwoicie wyglądającą zupę z pierożkami odetchnął z ulgą. Bał się, że zamówił skorpiony, szarańczę, albo coś w tym rodzaju.
Posiłek był smaczny, za wyjątkiem tybetańskich pierożków momo, pływających w zupie. Baranina zdecydowanie nie należała do najwyborniejszego gatunku mięsa. A przynajmniej ani Bill, ani Mary Ann za nią nie przepadali.
Gdy opuszczali knajpę na zewnątrz powoli zapadał zmrok. W niektórych sklepach zapalono światła, aby turyści mogli lepiej obejrzeć towar. Mary Ann z Billem nie reagowali na zaczepki Hindusów, którzy proponowali im obejrzenie dywanów, biżuterii, która i tak zapewne nie była złota, lecz wykonana z metalu, miejscowych rękodzieł, czy przypraw, których w Indiach było całe mnóstwo.
-          Wcześniej mówiłaś, że wyglądamy śmiesznie, bo trzymamy się za ręce, ale mnie się jednak wydaje, że chodzi o coś zupełnie innego...
-          O co?
-          Nie to, żebym nie był do tego przyzwyczajony, ale tylko my jesteśmy tak ubrani.
Mary Ann rozejrzała się po ulicy, po czym zaczęła wesoło chichotać. Bill miał rację. Wszyscy Hindusi byli ubrani w luźne bawełniane spodnie i takąż samą koszulę albo dhoti, zaś kobiety w kolorowe sari. Turyści natomiast dźwigali ciężkie, spłowiałe od słońca plecaki, przez szyję mieli przewieszone wielkie aparaty, a ich nogi zdobiły toporne buty trekkingowe. Najczęściej wybieranym modelem spodni były wygodne bojówki czy to z krótkimi nogawkami, czy długimi. Głowy turystów chroniły przed upałem chustki, czapki bądź kapelusze.
Pośród tak ubranych ludzi musieli robić piorunujące wrażenie. Bill założył na siebie kowbojki, lekko sprane jeansy, które podtrzymywał biały pas z dwoma rzędami dziurek oraz białą koszulkę z Iron Fist ozdobioną czarnym nadrukiem. Całości dopełniały trzy pieszczochy i obróżka. Mary Ann miała zaś na sobie zieloną sukienkę w kratkę w stylu lat 50., kończącą się w połowie łydki. Na stopy włożyła czarne szpilki, które pasowały do dość dużej torby, w którą na wszelki wypadek zapakowała dodatkowe ubrania, gdyby okazało się, że są ubrani zbyt skąpo, aby móc wejść do klasztoru. Na prawym nadgarstku zapięła pożyczoną od Billa skórzaną pieszczochę, zaś w pasie zapięła kilka srebrnych łańcuchów pożyczonych jakiś czas temu od Iruki. Zdecydowanie nie wyglądali jak rasowi turyści. Raczej jak rockowa para, która właśnie zmierza na koncert.
-          Kremy z wysokim filtrem jednak robią swoje - zażartowała. - Patrz! To chyba tam! - Wskazała palcem na trzypiętrową budowlę, która została wzniesiona w dolinie, a nie tak jak większość lamajskich klasztorów na zboczu góry.
-          Chyba będziemy musieli poszukać jakiegoś hotelu - Bill odezwał się po kilku minutach. - Ostatni autobus do Lehu odjeżdża za godzinę.
Mary Ann westchnęła. Puściła dłoń Czarnowłosego i otworzyła torbę w poszukiwaniu swojego telefonu komórkowego.
-          Napiszę tacie, żeby się nie martwił, że wrócimy dopiero rano. Myślisz, że znajdziemy tu miejsce do przenocowania? Nie widziałam nigdzie żadnej tabliczki z napisem hotel...
-          Ja też nie, ale sądzę, że jakiś musi być. Sama widziałaś ile tu jest turystów. Przecież muszą gdzieś nocować.
-          Wysłane. - Mary Ann schowała telefon do torby, łapiąc pod rękę Billa. - Masz rację. Nie pogardziłabym ładnym pokojem z wielką łazienką. Najlepiej w przystępnej cenie.
Czarnowłosy zaśmiał się. Nie kupił w Indiach wielu rzeczy, ale jego zdaniem było tu wyjątkowo tanio. W Niemczech albo Francji na pewno nie zapłaciłby mniej niż dziesięć euro za obiad na dwie osoby. Nawet w fast foodzie.
Gdy znaleźli się przed wejściem do świątyni, Mary Ann wyciągnęła z torby sweterek z długim rękawem. Założyła go na siebie, mając nadzieję, że to wystarczy.
-          Tata mówił, że wchodząc do świątyni buddyjskiej należy poruszać się zgodnie z ruchem wskazówek zegara. No i trzeba ściągnąć buty, tak jak we wszystkich indyjskich świątyniach.
Oboje zdjęli ze stóp obuwie. Trzymając je w dłoniach weszli do wnętrza trzypiętrowego klasztoru Sumtsek. Wewnątrz panował półmrok. Zewsząd otulał ich mocny, wręcz duszący zapach kadzideł. Ściany pokryte były licznymi, kolorowymi malowidłami przedstawiającymi Buddę oraz inne bóstwa. Można było także zauważyć wiele malowideł o tematyce świeckiej. Ukazywały one najczęściej sceny z życia codziennego króla i dworzan.
Mary Ann i Bill starali się dokładnie obejrzeć każdy fresk, podziwiając wyrazistość barw emanujących ze ścian.
-          Piękne, prawda? - Zagadnął ich mnich odziany w czerwono-żółte szaty. Jego głowa była ogolona na łyso, zaś twarz miała dobrotliwy wyraz.
-          Tak... Niesamowite! - Przytaknął Bill.
-          Tak, tak. Bardzo stare.
-          Kiedy je namalowano? - Spytał Czarny, wyraźnie zaciekawiony.
-          W XI wieku. Wtedy w Ladakhu nie być artystów, którzy potrafić wykonać tak dokładne i piękne zdobienia, dlatego Ringchen Zangpo... Słyszeliście o nim?
Bill pokręcił przecząco głową.
-          Tata coś o nim wspominał - wtrąciła Mary Ann. - Był wędrownym mnichem, który przyczynił się do wzniesienia w Lehu i okolicach klasztorów buddyjskich.
-          Tak, tak. W całym Ladakhu i okolicach - poprawił ją mnich, po czym ciągnął dalej swoją opowieść: - Ringchen Zangpo sprowadził trzydziestu dwóch - mężczyzna zaakcentował specjalnie tą liczbę - malarzy i rzeźbiarzy do Alchi aż z Kaszmiru. Oni pracować dzień i noc, aby ukończyć swoje malowidła. A wszystko to dziać się w XI wieku.
-          Trudno uwierzyć, że te malowidła są aż tak stare - Bill przyjrzał się freskom z jeszcze większym podziwem niż wcześniej. - Ani trochę nie widać po nich upływu czasu. Człowiek ma wrażenie jakby namalowano je rok, albo dwa temu.
-          Prawda? - Mnich uśmiechnął się dobrotliwie. - Spójrzcie tam - wskazał palcem na ogromną, kolorową rzeźbę. - To Maitreya nātha.
-          Myślałam, że to Budda...
-          Nie, nie - mężczyzna pokręcił przecząco głową. - To Maitreya nātha. Tak jak Asanga i Vasubandhum być filozofem. Oni razem założyć szkołę filozofii buddyjskiej Yogācāra.
Mary Ann skinęła głową ze zrozumieniem, choć tak naprawdę wyjaśnienie mnicha niewiele jej powiedziało oprócz tego, że rzeźba przedstawia nie Buddę, ale Maithreya, który był filozofem.
-          Chcecie obejrzeć klasztor? - Spytał mnich, uśmiechając się do nich łagodnie.
-          Byłoby bardzo miło, ale musimy znaleźć jeszcze miejsce na nocleg, a jest już późno... - Mary Ann nie chciała odmawiać temu przemiłemu mężczyźnie, ale nie widziała innego wyjścia.
Na twarzy Billa aż nadto czytelne było rozczarowanie. Chłopak bez dwóch zdań miał ogromną ochotę obejrzeć wszystkie zakamarki klasztoru, które zechce pokazać im mnich. Musiał się jednak zgodzić z Mary Ann. Powinni znaleźć nocleg.
-          Nie, nie! - Zaprotestował mężczyzna. - Trzeba obejrzeć klasztor!
-          Naprawdę byłoby cudownie, ale... - Mary Ann zaczęła, ale Tybetańczyk jej przerwał.
-          Nie, nie! Możecie zostać na noc w klasztorze. Nie trzeba szukać noclegu.
-          Dziękujemy za zaproszenie, ale nie chcielibyśmy sprawiać kłopotu... - Blondynka niepewnie zerknęła na Billa, w oczach którego zauważyła prawdziwy entuzjazm.
Mnich słysząc jej słowa, wyraźnie się zdziwił.
-          Kłopot? Nie, nie! Żaden kłopot!
-          Na pewno? - Mary Ann wolała się upewnić, a kiedy mężczyzna skinął zgodnie głową, uśmiechnęła się. - W takim razie bardzo chętnie skorzystamy z zaproszenia.
Twarz mnicha rozpromieniła się. Był wyraźnie zachwycony, że Mary Ann z Billem zostaną w klasztorze na noc. A i Czarnowłosy był podekscytowany tą perspektywą. Jeszcze nigdy nie miał okazji nocować w takim miejscu. Uznał, że będzie to z pewnością o wiele ciekawsze doświadczenie niż zagrzebanie się w kolejnej hotelowej pościeli. Właściwie to miał już serdecznie dość hoteli. Z chęcią kupiłby w każdym mieście mieszkanie, żeby czuć się jak w domu.
Mnich rozpoczął ich oprowadzać po świątynnym kompleksie od najwyższego poziomu - Gonghangu. Było to miejsce poświęcone opiekuńczym bóstwom, które miały strzec klasztor, a także pobliskie miasteczka przed demonami. Niżej położony był Ihakhang, którego część mieli już okazję podziwiać. Mężczyzna wyjaśnił im, że to świątynia, która jest poświęcona badhisattwom, inkarnacją przełożonych klasztoru oraz założycielom sekt.
-          Nasz klasztor należy do gelug - powiedział z dumą, kiedy wyszli na świeże powietrze. Widząc zdziwione spojrzenie Billa i Mary Ann pospieszył z wyjaśnieniami. - Gelungpa to tybetańska szkoła... Żółte czapki, rozumiecie?
-          Chodzi o kolor waszych ubrań? - Spytał Bill.
-          Gelungpa to jedna z czterech największych szkół tybetańskich.
-          Są jeszcze czerwone czapki, tak?
-          Tak, tak - przytaknął mnich. - Nasze szkoły bardzo silnie rywalizowały ze sobą w XV wieku.
Snując swoją opowieść o dziejach żółtych czapek mnich poprowadził ich na niższy poziom. Mieściły się tutaj cele mnichów, kuchnia,  a także pomieszczenia gospodarcze. Mężczyzna pokazując im coraz to nowe pomieszczenia nadal skupiał się na historii klasztoru. Bill z zaciekawieniem go słuchał, a także oglądał wnętrza chłonąc każdy szczegół. Zadziwiające było dla niego, że ci ludzie mieszkają w praktycznie pustych celach i są szczęśliwi. Bo patrząc na mnicha, który ich oprowadzał, a także na jego kolegów, którzy wydawali się być równie sympatyczni był pewny, że są szczęśliwi. Ludzie, których znał i do których sam należał nie byli szczęśliwi nawet wówczas gdy mieli przed swoim domem najnowszy model mercedesa czy pokaźna sumkę na koncie. Czarnowłosy zawsze wiedział, że materialne rzeczy nie dadzą mu szczęścia, ale sądził, że są one mimo wszystko ważne do osiągnięcia go. Dla niego zawsze na pierwszym miejscu stała rodzina, śpiewanie i miłość, ale lubił otaczać się pięknymi, drogimi rzeczami. Z tego właśnie powodu ciężko było mu zrozumieć mnicha, który nie miał nic własnego, a wyglądał tak jakby cały świat należał do niego.
            Kiedy po upływie kolejnej godziny mnich zaprosił ich do kuchni na herbatę, przyjęli zaproszenie z wdzięcznością. W pomieszczeniu kręciło się kilku mężczyzn. Ich przewodnik powiedział coś do swojego kolegi, po czym zniknął z ich pola widzenia. Mary Ann spojrzała niepewnie na Billa, łapiąc go za dłoń.
            Postawny mężczyzna odziany w purpurowe szaty uśmiechnął się do nich ciepło podając dwa gliniane kubeczki z parującym napojem. Jego głowa nie była ogolona na łyso, ale porośnięta króciutkimi ciemnymi włosami.
-          Siadajcie. - Wskazał im miejsce koło paleniska.
Oboje posłusznie usiedli na zniszczonym kocu.
-          Dziękujemy - Bill uśmiechnął się do mężczyzny.
Ten przyglądał im się uważnie, po czym kucnął koło nich i poważnym głosem zapytał:
-          Małżeństwo?
-          Jeszcze nie - Mary Ann się zaśmiała.
-          Na razie to tylko moja narzeczona, ale to się zmieni jak wrócimy do Niemiec - Bill spojrzał porozumiewawczo na mnicha, który wyglądał tak jakby spadł mu kamień z serca. Czarnowłosy nie bardzo rozumiał o co chodzi, ale postanowił to zignorować. Tym bardziej, że poczuł dość silnego kuksańca w żebra, którego dostał od Mary Ann.
-          Zobaczymy co przyniesie przyszłość. Na razie nic nie planujemy - wyjaśniła, obejmując dłońmi kubek z gorącym napojem.
Zakonnik spojrzał na nią podejrzliwie. W jego oczach czaił się jakby zawód.
Widząc pływające oczka tłuszczu w herbacie Bill uniósł jedną brew, patrząc pytająco na mężczyznę. Ten jednak nie miał zamiaru mu nic wyjaśniać. Czarnowłosy ostrożnie upił kilka łyków gorącego napoju.
-          Z czym jest ta herbata? - Spytał, powstrzymując grymas, który wdzierał się na jego twarz.
-          Sól i masło - mnich się uśmiechnął. - Widzicie tamtego człowieka? - Wskazał na mężczyznę stojącego przy drzwiach. – On robić najlepsze masło z mleka jaka.
-          Faktycznie. Nadaje herbacie niezapomnianego smaku - powiedział ostrożnie, nie chcąc urazić gospodarza.
Mary Ann położyła Billowi głowę na ramieniu wpatrując się w palenisko, na którym stał wielki, metalowy garnek. Chłopak pocałował ją w głowę, po czym upił kilka łyków herbaty, która jego zdaniem była obrzydliwa. Nie chciał jednak sprawić przykrości ludziom, którzy byli dla nich tak mili.
Słysząc głos zakonnika, który ich oprowadzał po klasztorze, Mary Ann odwróciła głowę. Widząc szeroki uśmiech na jego twarzy, zmarszczyła pytająco brwi.
-          Wstawać, wstawać. Wy mieć audiencję u głównego lamy! - Zawołał, wyraźnie zadowolony z tego, że udało mu się załatwić taką atrakcję.
-          Nie wiem czy to dobry pomysł...
-          Wstawać, wstawać! - Powtórzył, klaszcząc w dłonie.
Bill podniósł się ze zniszczonego koca. Podał rękę Mary Ann, pomagając jej tym samym wstać. Dziewczyna westchnęła cicho. Nie była pewna czy zasługują na spotkanie z najważniejszym człowiekiem w klasztorze. Przecież nie byli ani buddystami, ani nawet ludźmi zainteresowanymi buddyzmem. Po prostu chcieli obejrzeć klasztor.

Po kilku minutach szybkiego marszu za mnichem znaleźli się przed drewnianymi drzwiami. Mężczyzna zapukał, odczekał chwilę, po czym bez słowa wyjaśnienia wepchnął ich do środka. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz