niedziela, 8 września 2013

Część II: Rozdział 5

            W przestronnej kuchni panował poranny półmrok. Mary Ann weszła do środka akurat w momencie, w którym ekspres zaczął cicho brzęczeć, a po pomieszczeniu rozszedł się smakowity aromat kawy. Przeciągnęła się leniwie, przymknęła powieki i przez krótką chwilę rozkoszowała się zapachem, który co rano motywował ją do ostatecznego opuszczenia krainy Morfeusza i rozpoczęcia kolejnego, pracowitego dnia.
            Złapała w dłonie, gorącą białą filiżankę wykonaną z najwyższej jakości porcelany i usiadła na wysokim barowym krześle przy wyspie kuchennej. Wpatrzyła się w widok za oknem popijając kawę z mlekiem. Gęste, deszczowe chmury zawisły ciężko nad Berlinem, oznajmiając jego mieszkańcom, że lada chwila spadną z nich miliony wielkich kropli wody. Mary Ann uśmiechnęła się do siebie na myśl, o tych wszystkich ludziach, którzy patrzą teraz w okno i przeklinają pogodę. Ona od jakiegoś czasu uwielbiała deszcz.
            Widząc na blacie kilka tabloidów, które czasami Bill przynosił do domu, otworzyła jeden z nich i zaczęła przeglądać. Kiedy dostrzegła pod jednym ze zdjęć napis: „MTV EMA 2013”, westchnęła. Kolejne rozdanie tych nagród miało się odbyć już w listopadzie, a ona nie miała jeszcze wybranej sukienki. Nawet nie zaczęła o niej myśleć. Gdyby to tylko było możliwe, założyłaby na siebie zwyczajną spódnicę ołówkową, a do tego białą bluzkę. A może spodnie materiałowe i żakiet? Niestety, doskonale wiedziała, że nie może tak wystąpić. Czerwony dywan był od promowania się. Nawet osoby, które tego nie chciały, nie mogły w żaden sposób uniknąć obiektywów aparatów. Dziennikarze będą bezlitośnie wytykali każdy szczegół stroju czy wyglądu jeszcze przez wiele lat, a ona nie miała ochoty zostać uznaną za jedną z najgorzej ubranych kobiet świata. A odkąd jest żoną Billa Kaulitza z Tokio Hotel, światła reflektorów jej nie omijały. Do tego dochodził fakt, że była kobietą sukcesu i w pewnym stopniu celebrytką, choć tego ostatniego „tytułu” starała się pozbyć ze wszystkich sił. Dziennikarze, jednak uparcie się nią interesowali.
W ciągu paru lat na ruinach mało znanej, lecz cieszącej się dobrą renomą firmy, zbudowała prawdziwe imperium. Kiedy tylko nadarzyła się okazja kupienia firmy kosmetycznej za niewielkie pieniądze, bez chwili wahania stała się jej właścicielką. Nigdy nie interesowały ją pieniądze, które zarabiała. Bill miał ich wystarczająco dużo, dlatego z początku jej praca była przyjemnością. Chciała udowodnić rodzicom, że bez studiów medycznych i bez ich pomocy może coś osiągnąć. Wystarczyło wyłożyć trochę pieniędzy w reklamę, wcisnąć kilka opakowań kremu znanym osobom i nim się spostrzegła, jej firma urosła do olbrzymich rozmiarów. Nigdy nie spodziewała się, że może osiągnąć tak dużo, w tak krótkim czasie. Później NBQ lab. stało się jej odskocznią od myśli – miejscem, w którym mogła zapomnieć o tym, że straciła dziecko. Łatwiej było jej się także pogodzić z ciągłymi wyjazdami Billa. Cały swój czas i energię poświęcała pracy. Choć czasami było ciężko, lubiła zatrudniać ludzi, patrzeć na efekty ich ciężkiej pracy, a także czytać komentarze, w których klientki pisały, że jej kosmetyki sprawiają, że są piękniejsze.
            W końcu, nadal patrząc na zdjęcie przedstawiające Rihannę, uznała, że najlepiej będzie jeżeli powierzy zakup sukienki Johanowi. A przynajmniej jej znalezienie.
            Następnym tabloidem, który wpadł jej w ręce był Bild. Pokręciła głową z niedowierzaniem, widząc Billa szepcącego coś do ucha jakiejś blondynce, która ponoć była nową niemiecką supergwiazdą. Wielki nagłówek mówił o tym, że Czarny ma romans. Na początku była wściekła o takie artykuły, ale od jakiegoś czasu zupełnie się nimi nie przejmowała. Nawet ich nie czytała. Było jej szkoda czasu na przeglądanie prasy tego typu. W tym czasie wolała poczytać naukowe czasopisma z najnowszymi doniesieniami albo interesujące publikacje.
-         Na co patrzysz w takim skupieniu? – Zagadnął ją Bill, wchodząc do kuchni.
-         Na nic – wzruszyła obojętnie ramionami. – Przeglądam twoje gazety.
-         Mówisz o tych szmatławcach? – Obszedł wyspę dookoła, nachylił się nad blatem i spojrzał na stronę, którą oglądała Mary Ann. – Mam już dość tych bzdur, które wymyślają, żeby ktoś to kupował. Powinni nam dawać jakiś procent ze sprzedaży.
-         Ależ dają wam – uśmiechnęła się, a widząc jedną uniesioną brew Billa, wyjaśniła: – Rozgłos. Darmowa reklama.
-         Tak – mruknął. – Wielkie dzięki za taką reklamę. Chciałbym, żeby w końcu skupili się na naszej muzyce, zamiast na moich kolejnych romansach. Mary Ann – spojrzał na nią smutno – przepraszam, że musisz czytać takie artykuły jak ten – postukał palcem w zdjęcie swoje i Veronique.
-         Wcale nie muszę czytać. Po prostu przeglądałam gazetę, bo wszystko co miałam przeczytać zostawiłam w samochodzie. Właściwie to... nie obchodzą mnie te wszystkie artykuły o tobie i nowych supergwiazdkach. Niech sobie piszą co chcą. Denerwuje mnie tylko odrobinę stwierdzenie, że jestem „biedną Mary Ann”. Ty się bardziej przejmujesz tymi wszystkimi plotkami niż ja. Co zjesz na śniadanie?
-         Eee... Wszystko jedno – odparł nieco zbity z tropu, tak szybką zmianą tematu.
Wczorajszego wieczora specjalnie zostawił czasopisma na kuchennym blacie, żeby Mary Ann mogła przeczytać o nim i Veronique. Oczywiście to, co napisał autor było nieprawdą, bo dla niego nadal jedyną kobietą na świecie była Mary, ale był ciekaw jej reakcji. Sądził, że będzie choć trochę zazdrosna albo zła, ale ona była obojętna. 
Obserwował blondynkę krzątającą się po kuchni. Nic w jej postawie czy zachowaniu nie zdradzało, że choćby ociupinę przejęła się jego rzekomym romansem z Veronique. Gdyby on przeczytał coś takiego o niej, na pewno domagałby się wyjaśnień. A może ona po prostu tak mu ufa?
-         Mary? – Spytał ostrożnie, a kiedy dziewczyna obróciła głowę w jego stronę, dokończył: - A jeżeli to byłaby prawda?
-         Ale co miałoby być prawdą?
-         Mój romans z Veronique...
Blondynka wsypała spokojnie ryż do garnka i zalała mlekiem.
-         Nic. To twoje życie i twoja decyzja z kim chcesz sypiać – ton jakim wypowiedziała te słowa zaskoczył go. W jego uszach brzmiało to tak, jakby mówiła o tym, że zaraz wychodzi do pracy albo pyta go co chciałby zjeść na kolację. – Jeżeli sądzisz, że ona jest ode mnie lepsza, nie mogę tego zmienić. Nigdy nie obiecywaliśmy sobie, że będziemy razem już na zawsze, więc nie będę zatrzymywała cię na siłę. Zrobisz jak uważasz. Ja się wywiązuję ze swojej obietnicy. Nie jestem ani zazdrosna o twoje fanki i muzykę, ani o to, że spędzasz tyle czasu z Tomem i chłopakami. Do tego piorę ci, prasuję, gotuję... Jeżeli to ci nie wystarcza, trudno – wzruszyła obojętnie ramionami, mieszając w garnku ryż z mlekiem. - Na razie nie możesz ode mnie oczekiwać nic więcej.
Czuł jak każde jej słowo wbija się boleśnie w jego serce i zapada w pamięci. Był pewien, że nie zraniłyby go tak mocno, gdyby Mary wykrzyczała je w gniewie. Ale ona mówiła spokojnie, mieszając ryż w garnku.
Patrzył na jej plecy przez długą chwilę, zastanawiając się co ma uczynić. Zupełnie nie wiedział jak odzyskać dawną Mary Ann. Powoli spokojna, zawsze opanowana i obojętna Mary zaczynała go męczyć.
-         Dlaczego właściwie jeszcze ze mną jesteś? – Spytał w końcu. Bał się usłyszeć odpowiedź, ale uznał, że będzie to lepsze niż ciągłe życie w niepewności i strach przed otwieraniem korespondencji, w obawie co tam zajdzie. Bo wbrew temu, co się obecnie działo między nimi, on miał w pamięci przeszłość, chwile, w których był okropnie szczęśliwy leżąc na kanapie w salonie z Mary Ann.
-         Dlaczego z tobą jestem? - powtórzyła, zamyślając się. Dopiero po kilku, pełnych napięcia, chwilach odpowiedziała: - Nie wiem. Może z przyzwyczajenia? A może dlatego, że tak jest po prostu wygodnie?
-         Z przyzwyczajenia?! Bo ci jest wygodnie?! - Wybuchnął, uderzając mocno w blat dłońmi zaciśniętymi w pięści. - Mary Ann co się z tobą stało?!
-         Co się ze mną stało? - Spytała, jakby nie rozumiała o co mu chodzi. - Ależ nic, Bill. Nic się ze mną nie stało.
-         Przestań udawać! Wiem, że coś jest nie w porządku i chcę wiedzieć co!!!
Blondynka nadal spokojnie mieszała ryż w garnku, żeby się nie przypalił. Sama się zdziwiła, że wybuch złości Billa był jej całkowicie obojętny. Jeżeli chciał krzyczeć, niech krzyczy. Ona i tak za pół godziny musi iść do biura, w którym będzie miała spokój.
-         Wszystko jest w porządku. Wiem, że przegrałeś zakład i to ty miałeś gotować przez miesiąc, ale chyba nic się nie stanie jak raz zrobię ci śniadanie? - Wiedziała, że Bill miał na myśli zupełnie coś innego, ale nie wiedziała jak wytłumaczyć mu swoje uczucia. Zwłaszcza, że sama ich nie rozumiała do końca. Wydawało jej się, że nadal kocha Billa, ale kiedy zaczęła się poważniej nad tym zastanawiać po ostatniej wizycie u Phillipa nie była już tego taka pewna.
-         Wiesz, że nie to mam na myśli! Nie chodzi mi o głupie śniadanie! Ja chcę wiedzieć dlaczego zachowujesz się w ten sposób! Każda normalna kobieta przejęłaby się tym, że jej mąż może mieć romans!!! A ty się bardziej przejmujesz swoimi studentami, którzy nie zaliczyli głupiego kolokwium!!!
-         Pewnie masz rację - westchnęła, odstawiając garnek. Przeniosła zawartość do miseczki, posypała żurawinami i położyła przed Billem. - Widocznie nie jestem normalną kobietą, która nie ma niczego innego do roboty jak zajmowanie się romansami męża.
-         Czy ty zawsze musisz być taka spokojna? - Warknął.
-         Nie. Nie muszę, ale jaki jest sens w złoszczeniu się?
-         A jaki jest sens w nieokazywaniu żadnych emocji?!
Mary Ann wyciągnęła z szuflady kilka porcelanowych talerzy i roztrzaskała je o marmurową podłogę. Głośny brzdęk rozbijanych naczyń przez chwilę wibrował w pomieszczeniu.
Bill otworzył usta ze zdumienia. Nie to miał na myśli, mówiąc o okazywaniu uczuć.
-         Wystarczy? - Spytała złośliwie. - Tego się spodziewałeś? A teraz wybacz, jeżeli zaraz nie wyjdę, spóźnię się na spotkanie.
Uważając, aby nie wbić sobie w nogę kawałka porcelany, wyszła z kuchni i udała się do garderoby. Nie rozumiała dlaczego roztrzaskała talerze. Nie czuła takiej potrzeby, ani nie czuła się przez to lepsza. Wręcz przeciwnie. Było jej głupio, że to zrobiła, bo teraz Bill będzie musiał je sprzątnąć.
Ściągnęła z wieszaka białą koszulę, czarną kamizelkę i czarną spódnicę.
Czy naprawdę powinna krzyczeć na Billa, po zobaczeniu tamtego zdjęcia? Czy tak zrobiłaby każda kochająca kobieta? Ale ona nie była taka jak każda kobieta. Starała się zrozumieć Billa. Obiecała sobie, że nie będzie robiła mu nigdy afer tylko dlatego, że jakiś nawiedzony dziennikarz napisze brednie o jego romansie albo nieślubnym dziecku. Była pewna, że Czarny nie ma żadnego romansu, ale czy miała rację? A nawet jeśli nie, to co by zrobiła?
„Dlaczego właściwie jeszcze ze mną jesteś?” No właśnie. Dlaczego? Czyżby faktycznie z przyzwyczajenia? Albo z wygody? To drugie odpadało. O wiele wygodniej było jej, kiedy Billa nie było przy niej przez jakiś czas, bo wówczas mogła spokojnie pracować, nie mając wyrzutów sumienia, że go zaniedbuje. Przyzwyczajenie mogło być jednym z powodów, ale Mary Ann była pewna, że nie jedynym.
Włożyła na siebie ubrania i pospiesznie opuściła apartament, nawet nie mówiąc Czarnemu: „do zobaczenia”. Jeżeli miała być na niego pogniewana, tak jak chciał, nie powinna się do niego odzywać. Ale czy naprawdę była na niego pogniewana? Nie. Na pewno nie. Nie miała przecież o co. Powiedział jej prawdę. Faktycznie nie obeszło ją to, że Bill może ją zdradzać, ani nawet to, że według niego jest obojętna. Czy w takim razie nadal go kocha?
Wsiadła do swojego szarego Lamborghini i odpaliła silnik. Spojrzała na zegarek. Miała jeszcze ponad półtorej godziny do spotkania, więc wyjechała na ulicę i skierowała się w stronę autostrady. Kiedy już się na niej znalazła, przycisnęła pedał gazu do samego końca. Była zadowolona z prędkości, którą osiągnął samochód w ciągu kilku sekund. Uwielbiała niemieckie autostrady, gładkie jak tafla spokojnego, górskiego jeziora, na których auto mogło płynąć. Tak szybko jak tylko mogło. A jej Lamborghini miało wielkie możliwości. Gdyby tylko nie bała się jechać więcej niż dwieście dwadzieścia kilometrów na godzinę, z pewnością dodałaby więcej gazu. Nie obchodziło jej, że może się roztrzaskać jadąc tak szybko, tylko to, że przez swoją nieostrożność może kogoś zabić.
Oparła się wygodnie w fotelu, wypatrując pierwszego zjazdu, na którym mogłaby zawrócić. Te kilka minut jazdy pozwoliło jej się odprężyć, zresztą nie miała więcej czasu. Johan musiał ją jeszcze pomalować i uczesać. Przecież nie pokaże się kontrahentom bez makijażu.
* * *
            Ukrył głowę w dłoniach. Czuł się okropnie. Tak jakby ktoś wbijał w jego serce drut kolczasty rozkoszując się każdą nowopowstałą, krwawiącą raną. Już dawno nie towarzyszyło mu takie uczucie. Po dziewięciu latach bycia z Mary Ann kochał ją tak samo mocno jak wówczas, gdy wsiadł w samolot i poleciał do Indii, aby zostać jej mężem.
Bill, nie mógł patrzeć na to jak staje się dla niej obojętny. Wcześniej od czasu do czasu świtały mu w głowie myśli o tym, że blondynka przestała go kochać, ale zawsze uznawał, że to tylko jego wyobraźnia płata mu figla. Dziewczyna starała się jak mogła, aby niczego mu nie brakowało, jeżeli można było to tak nazwać. Bill nie wiedział jednak po co to robiła. Po co o niego dbała, skoro był jej zupełnie obojętny?
            Podniósł głowę i spojrzał na kawałki porcelany, leżące na marmurowej podłodze. Mary Ann strzaskała tylko dlatego talerze, które dostali w prezencie ślubnym od jej rodziców, bo myślała, że on potrzebuje takiego przejawu złości. A jemu chodziło o coś innego. Chciał, żeby blondynka powiedziała mu szczerze o tym, co dzieje się w jej duszy. Pragnął jej pomóc, sprawić by znów była taka jak dawniej. Rozumiał, że strata dziecka była dla niej bardzo mocnym ciosem, którego skutki tkwiły w niej niczym ciągle ropiejące rany. Mimo woli, po czterech latach nie mógł dłużej tłumaczyć jej zachowania tamtym wydarzeniem. Wmawiał to sobie przez tak długo, doskonale wiedząc, że to tylko marne, wygodne kłamstwo.
            Podniósł się z krzesła barowego, podszedł do jednej z szafek i wyciągnął zmiotkę i szufelkę. Zaczął sprzątać kawałki porcelany zastanawiając się, co powinien zrobić. W końcu, kiedy podłoga była już czysta poszedł do swojego pokoju. Na jednej z bordowych ścian zawiesił ramki, w których umieścił zrobione przez siebie zdjęcia Mary Ann. Zarówno tej uśmiechniętej sprzed czterech lat jak i tej teraźniejszej Mary Ann - obojętnej i chłodnej. Mary Ann, której na nim nie zależy.
-         Co powinienem zrobić? - Spytał się, siadając na obrotowym krześle. - Jak mam ją odzyskać?
Sięgnął po telefon leżący na blacie. Wykręcił numer managera, aby poinformować go, że ma jeszcze kilka pomysłów na nowe piosenki, a co za tym idzie chciałby posiedzieć trochę w domu i jeszcze je poprawić. Oznaczało to przesunięcie wydania nowej płyty o kolejny miesiąc. Miesiąc, który być może pozwoli mu odzyskać Mary Ann.
* * *
            Patrzyła z niedowierzaniem w monitor laptopa. Kilkakrotnie otwierała i zamykała raport, aby mieć pewność, że to co widzi nie jest żadnym błędem, a najprawdziwszą prawdą. Nie rozumiała skąd się wzięło tyle skarg na jeden z jej hiszpańskich sklepów i dlaczego sprzedaż spadła tak znacznie w ciągu ostatnich dwóch miesięcy. Dzwoniła do kierownika, ale on tylko powiedział jej, że rzeczywiście nie jest najlepiej ze sprzedażą, jednak wszyscy klienci są zadowoleni z obsługi. Zupełnie przeczyło to temu, co miała przed oczami.
            Zamknęła laptopa, wrzuciła go do torby i niemalże wybiegła ze swojego gabinetu.
-         Jedziemy do Hiszpanii - oznajmiła Marlen. A to oznaczało, że jej prywatny samolot miał być gotowy nim dotrą na lotnisko.
Asystentka skinęła głową Mary Ann, wykonując telefon. Kiedy skończyła mówić, zabrała torbę i powędrowała za szefową. W biegu odwoływała wszystkie spotkania, które były zaplanowane na dzisiejszy dzień.
-         Powiadomić pana Kaulitza, że pani wyjeżdża? - Spytała uprzejmie, kiedy mknęły ulicami w stronę lotniska.
-         Nie, nie trzeba - odparła. - Wrócimy jeszcze dzisiaj.
Marlen skinęła głową ze zrozumieniem. Praca, którą wykonywała wymagała od niej pełnej dyspozycyjności. Musiała być na każde zawołanie pani Kaulitz przez dwadzieścia cztery godziny siedem dni w tygodniu. Czasami rudowłosa była nieziemsko zmęczona taką pracą, ale nawet gdyby zajmowała stanowisko kierownicze w wielkiej korporacji z pewnością nie zarobiłaby tak dużo. Musiała przyznać, że jej szefowa była hojna. Bardzo hojna.
-         Zadzwonię do kierownika, że...
-         Marlen! Czy naprawdę myślisz, że powinnaś zawiadamiać pana Sancheza, że będziemy tam za – spojrzała na zegarek znajdujący się w samochodzie – cztery godziny?
Kobieta spuściła wzrok. Nienawidziła, kiedy pani Kaulitz pytała ją takim tonem czy coś jest właściwe albo nie. Wówczas czuła się jak głupia nastolatka, która nic nie wie o życiu. A tak przecież nie jest.
-         Nie, pani Kaulitz – odparła nieśmiało.
-         I masz rację – Mary uśmiechnęła się do niej delikatnie. – Nie rozumiem, więc dlaczego chciałaś dzwonić do pana Sancheza. Nie jesteś moją asystentką od ubiegłego miesiąca.
-         Wiem, pani Kaulitz. Przepraszam, za ten głupi pomysł.
-         Nie musisz przepraszać. Po prostu zapamiętaj, że nigdy nie powiadamiasz kierowników ani pracowników moich drogerii, kiedy przybędę – Mary Ann zaparkowała swoje szare Lamborghini na parkingu. – Nie mam ochoty oglądać jak ktoś się przede mną płaszczy i udaje, że wszystko jest w porządku, kiedy tak nie jest. Nienawidzę być oszukiwana, o czym powinnaś wiedzieć.
-         Tak, pani Kaulitz.
Opuściły samochód i skierowały się do drzwi wejściowych lotniska. Wzrok Mary Ann padł na motocykl stojący niedaleko wejścia. Przystanęła na chwilę, przypatrując mu się.
-         Jak już dawno nie jeździłam na motorze... – westchnęła, odchodząc od pojazdu.
-         Eee... – Marlen spojrzała na swoją pracodawczynię zdziwionym wzrokiem. – Pani potrafi jeździć na motorze?
-         Pewnie. Wujek nauczył mnie, kiedy byłam jeszcze nastolatką. Zawsze myślałam, że to bardzo trudne, ale takie nie jest. Oczywiście trzeba bardziej uważać niż podczas jazdy samochodem, ale jest o wiele przyjemniej. Pamiętam zdziwienie Billa, kiedy pierwszy raz wzięłam go na przejażdżkę po Zielonej Górze... – Spojrzała uważnie na sekretarkę. – Marlen, dlaczego nie mam jeszcze motoru?
-         Nie wiem, pani Kaulitz – odpowiedziała zgodnie z prawdą. Nie miała pojęcia dlaczego Mary Ann ma tylko srebrne Lamborghini i prywatny samolot, wówczas gdy jej mąż jest właścicielem kilku samochodów.
Blondynka milczała, wchodząc po schodkach do luksusowego odrzutowca. Przywitała się z obsługą i usiadła w skórzanym fotelu. Wyciągnęła z wielkiej torby kluczyk i dokumenty od Lamborghini. Podała je swojej asystentce.
-         To dla ciebie. Kiedyś mówiłaś, że bardzo ci się podoba mój samochód.
Oczy Marlen przybrały nienaturalnych rozmiarów. Wpatrywała się w wyciągniętą dłoń swojej pracodawczyni. Czyżby oszalała, dając jej w prezencie tak drogie auto?
-         Nie... Nie mogę go przyjąć... To bardzo miłe z pani strony, ale naprawdę nie mogę.
Mary Ann wzruszyła ramionami obojętnie.
-         To zawieź go do zezłomowania.
Usłyszawszy to szczęka Marlen instynktownie opadła. Nie potrafiła zrozumieć jak można dać do zezłomowania zaledwie roczny, unikatowy samochód, za który wiele osób na świecie dałoby się zabić.
-         Ale pani Kaulitz... Tak nie można – próbowała przemówić jej do rozsądku.
-         Nie płacę ci za mówienie mi co mogę robić, a czego nie – usta blondynki były wygięte w uśmiechu. – Masz robić to co mówię. Albo sobie go zatrzymasz, albo dasz do zezłomowania. Mnie się znudził.
-         A nie mogłaby go pani sprzedać? – Podsunęła jej nieśmiało.
-         Sprzedać? Ależ ja nawet nie wiem, kto chciałby go kupić – zaśmiała się.
-         Na pewno znajdzie się wielu kupców – Marlen powiedziała to trochę wbrew swojej woli, ale uznała, że nie może przyjąć od pani Kaulitz aż tak drogiego prezentu. Wystarczyła jej już wysoka pensja.
-         Pewnie masz rację – zgodziła się, chowając do torebki kluczyki i dokumenty. – Zadzwoń do salonu Yamahy. Jak wrócimy z Hiszpani ma na mnie czekać przed lotniskiem ścigacz.
-         A dokładniej? Jaki silnik, kolor, model...
Mary Ann zaczęła się śmiać.
-         Najszybszy i najnowszy. A kolor... Sama nie wiem... – Przyłożyła wskazujący palec do ust i chwilę się zastanawiała. – Co powiesz na czarny z chromowanymi elementami? – Marlen skinęła głową. – Zadzwoń też do Johana, niech mi kupi kilka skórzanych kombinezonów. Już się nie mogę doczekać, kiedy wrócimy do Berlina!
Trzy godziny, osiemnaście minut później, Mary Ann Kaulitz wraz ze swoją sekretarką wysiadły z taksówki. Blondynka ściągnęła przeciwsłoneczne okulary, wpatrując się w jeden z salonów należących do niej. Wielkie okna były nieco brudne, zaś niektóre z naklejonych na nich reklam już dawno były nieaktualne.
Skinęła głową na rudowłosą, po czym weszły do środka. W sklepie znajdowała się zaledwie garstka osób, co nie było dziwne, zważywszy na dzień tygodnia i jego porę. Mary Ann to nawet pasowało.
Podeszła do półki z kosmetykami Givenchy. Widząc większość pustych pojemniczków, pomyślała, że będzie musiała porozmawiać z osobą odpowiedzialną za wysyłanie testerów. Nałożyła na dłoń trochę ciemnofioletowego cienia do powiek i zaczęła go uważnie oglądać.
-         Przestań się tak rozglądać – zganiła Marlen. – Nie potrzebujesz kupić jakiegoś kosmetyku albo perfum? – Spytała ją. – A może masz ochotę na manicure?
-         Nie...
Mary Ann spojrzała na swoje dłonie badawczo, a następnie na stoisko OPI. Wzięła z półki buteleczkę z ciemnozielonym lakierem do paznokci i rozejrzała się w poszukiwaniu miejsca, w którym ktoś mógłby zrobić jej manicure.
Usłyszała jak ktoś mówi coś do niej obrażonym głosem. Spojrzała na młodą Hiszpankę ubraną w granatowy T-shirt z wielkim nadrukiem przedstawiającym niebieskiego wróbla, który nosili wszyscy sprzedawcy w jej sklepach.
-         Sorry, but I don’t speak spanish – uśmiechnęła się do dziewczyny przepraszająco.
-         Eee... Co robisz? – usłyszała w odpowiedzi. Wszyscy pracownicy jej sklepów musieli znać chociaż podstawy angielskiego. Było to wyciągnięcie dłoni, w stronę obcokrajowców. A także było wygodniejsze dla niej samej.
Mary Ann przechyliła nieco głowę na prawy bok, zastanawiając się czy dobrze zrozumiała Hiszpankę. Widząc jednak jej spojrzenie, uznała, że jak najbardziej dobrze zrozumiała.
-         Co robię? Hm... Ja tylko... – Potrząsnęła buteleczką z lakierem przed oczami dziewczyny. – Chcę, żeby ktoś zrobił mi manicure. Czy to nie oczywiste?
-         Daj mi to – zażądała dziewczyna, co zupełnie zbiło z tropu Mary Ann. Jeżeli wszyscy klienci byli traktowani w ten sposób w tym salonie, rozumiała dlaczego pojawiły się negatywne opinie. – Nie robimy darmowego manicure.
-         Darmowy manicure? Dlaczego nie? – Spytała, wskazując na wielki plakat, obwieszczający, że we wrześniu każdy może zrobić sobie manicure za darmo, jeżeli tylko coś kupił w ich perfumerii. Oczywiście nie rozumiała napisów po hiszpańsku, ale była doskonale poinformowana o każdej promocji. W końcu to ona zatwierdzała większość z nich. – Zamierzam kupić podkład albo puder. Hm... A co z różem? Albo może kupię wszystko? – Zatoczyła dłonią koło, jakby chciała objąć nią cały sklep. – Co o tym myślisz, Marlen?
-         Proszę robić jak pani uważa... – mruknęła, doskonale wiedząc co się zaraz stanie.
-         Więc najpierw coś kup, a później porozmawiamy. Zrozumiałaś?
-         Jesteś taka zabawna – Mary Ann uśmiechnęła się do niej. – Powiedz mi coś... Gdzie jest manager?
-         Gdzieś. 
-         Mogłabym z nim porozmawiać?
-         Nie. Manager nie ma czasu na głupie rozmowy.
-         Dobrze. Rozumiem. Mogę w takim razie porozmawiać z kimś innym?
-         Nie wydaje mi się.
-         Rozumiem... Dziękuję za... pomoc.
Hiszpanka wyciągnęła z dłoni Mary Ann buteleczkę z zielonym lakierem do paznokci, wydając z siebie dźwięk przypominający: „phi”. Straciwszy zainteresowanie blondynką dziewczyna ostentacyjnie obróciła się na pięcie, po czym odeszła.
-         Nie chciałabym być w jej skórze... – mruknęła Marlen.
-         Dlaczego?
Rudowłosa wzruszyła ramionami.
-         Mam zadzwonić do pana Sancheza?
-         Nie, na razie nie – pokazała asystentce swoje dłonie. – Nie mam jeszcze pomalowanych paznokci. Ta dziewczyna być może ma rację. Najpierw powinnam coś kupić. Co to może być? – Zaczęła się zastanawiać, patrząc na półki z najdroższymi kosmetykami dostępnymi na rynku. – Może tusz do rzęs?
Podeszła do stoiska z kosmetykami NBQ i zaczęła oglądać szczoteczki tuszów, zastanawiając się jak można byłoby je jeszcze ulepszyć. Wydawało jej się, że są już całkiem niezłe, ale jeszcze odrobinę brakowało im do doskonałości.
-         Przepraszam... – Zawołała Hiszpankę stojącą przy półce i malującą usta na wściekłą czerwień. –  Mogłabyś mi pomóc?
-         E? – Na jej twarzy pojawił się wyraz zdumienia. – Co? Jestem teraz zajęta.
Mary Ann przymknęła powieki, policzyła w myślach do dwudziestu, aby nieco się uspokoić, po czym spojrzała na dziewczynę.
-         Dziękuję – uśmiechnęła się. – Jesteś zwolniona. – Dziewczyna spojrzała na nią, jakby postradała wszystkie zmysły. – Wystarczy tego. Idź do domu. Ty i wszystkie osoby tutaj pracujące. Zabierzcie swoje rzeczy i idźcie do domów.
-         Wybacz, ale nie możesz tego zrobić. Emilio!
Hiszpanka powiedziała coś w ojczystym języku do jednego z ochroniarzy, czego Mary Ann nie zrozumiała.
-         Rozczaruję cię, ale mogę i zrobię. Oh... mister Sanchez – uśmiechnęła się do mężczyzny w średnim wieku, stojącym za Hiszpanką i przyglądającemu się tej niedorzecznej sytuacji. Zwróciła się do niego w języku niemieckim: - Czy może mi pan wyjaśnić to wszystko? Dlaczego te panie – wskazała na dwie Hiszpanki, z którymi rozmawiała – są takie niegrzeczne i traktują mnie co najmniej jak złodziejkę?
-         Nie wiem, pani Kaulitz.
-         Ja również. Wyglądam aż tak biednie, że te panie uważają, iż nie stać mnie na zakupy w BlueBird?
Pan Sanchez uważnie obejrzał swoją szefową. Biała bluzka od Dolce i Gabbany, ołówkowa spódnica Chanel, torba z jesienno zimowej kolekcji Louisa Vuittona, buty zapewne Manolo Blahnika, a także złota biżuteria Bvlgari zdecydowanie nie były zbyt skromne.
-         Nie, pani Kaulitz.
-         Proszę mi wytłumaczyć dlaczego więc czuję się tak, jakby suknia z najnowszego pokazu Gucciego albo Valentino była zbyt skromna w tym miejscu? Czytał pan wymagania jakie mam odnośnie moich własnych drogerii?
-         Tak, pani Kaulitz.
-         Nie wydaje mi się. Gdyby pan czytał, doskonale wiedziałby pan, że nawet żebraka macie traktować tutaj jak króla, a już na pewno potencjalnego klienta. Niech mi pan powie, skąd wziął te dziewczyny...
-         To moje córki...
-         Ach! Pana córki? Doskonale. A tamten pan? – Wskazała na ochroniarza.
-         To mój chrześniak.
-         Pracuje tutaj jeszcze ktoś, bo nie dostrzegam nikogo więcej.
-         Jeszcze moja żona... – wtrącił nieśmiało.
Mary Ann skinęła głową ze zrozumieniem. Nie chciała pozbawiać pracy całej rodziny, ale nie mogła postąpić inaczej.
            Dowiedziawszy się wszystkiego co chciała, zwróciła się do Marlen, zupełnie tracąc zainteresowanie rodziną Sanchez:
-         Zadzwoń do kierowników pobliskich drogerii. Niech przyślą tutaj po jednej osobie najszybciej jak to możliwe. Sądzę, że najlepiej jak pan Lopez zajmie się tym oddziałem dopóki nie znajdzie kogoś nowego na stanowisko pana Sancheza. Może ktoś się wyróżnia spośród pracowników?
Marlen bez zwłoki wyciągnęła z torebki telefon komórkowy oraz sekretarz sporych rozmiarów. Zaczęła dzwonić w różne miejsca. Mary Ann w tym czasie stanęła za kasą, gdzie kilka osób rozglądało się nerwowo w poszukiwaniu kasjerki. W ramach przeprosin dodała im do zakupów po jednej wybranej przez nie rzeczy z asortymentu sklepu. Chciała odzyskać zaufanie klientów i ich zadowolenie. Nie mogła pozwolić, aby przez jeden oddział reputacja BlueBird uległa pogorszeniu.
            Kilka minut później przy kasie pojawiła się około trzydziestoletnia Hiszpanka. Powiedziała do Mary Ann coś w ojczystym języku, ale blondynka nie zrozumiała. W końcu kobieta zaczęła gestykulować dłońmi, a blondynka słysząc dwa słowa: „make up” uśmiechnęła się do Hiszpanki. Wskazała dłonią na stanowiska do malowania, po czym zawołała Marlen, nadal wykonującą telefony. Asystentka od razu zrozumiała, że ma ją zastąpić.
            Mary Ann wyciągnęła pędzle, rozłożyła je na stoliku i spojrzała na kobietę uważnie, aby dobrać jej odpowiedni podkład.
-         Który kolor się pani podoba? – Spytała, mając na myśli cienie do powiek.
Widząc zdziwienie wymalowane na twarzy kobiety, przyniosła paletę, jej zdaniem najtrwalszych, cieni do powiek i jej pokazała. Hiszpanka wybrała złoty i ciemnoszary. Mary Ann skinęła głową. Zaczęła robić makijaż kobiecie. Kiedy nakładała na jej twarz podkład, przypomniała sobie jak przez jakiś czas malowała Billa i chłopaków przed sesjami zdjęciowymi, wywiadami, koncertami i kręceniem teledysków. Potrzebowała pieniędzy po tym jak pokłóciła się z całą rodziną o to, że choćby mieli ją wydziedziczyć i znienawidzić do końca życia zamieszka razem z Billem. Nie mogła prosić Czarnego, choć był wówczas jej mężem od prawie półtora roku, aby dawał jej fundusze na wszystkie wydatki. Wiedziała, że chłopak nie miałby nic przeciwko temu, ale jej było głupio. Wolała sama zarabiać pieniądze. Niestety studia i brak doświadczenia skutecznie jej to uniemożliwiały. Gdy od Tokio Hotel odeszła Natalie, która wcześniej ich malowała, zajęła jej miejsce. Obie były blondynkami, przez co nikt się nie zorientował, że zaszła jakakolwiek zmiana.
Później, kiedy studia zaczęły pochłaniać więcej czasu i nie mogła już tak często wyjeżdżać z Czarnowłosym i resztą zatrudniła się w salonie kosmetycznym. Fakt, że była wcześniej stylistką Tokio Hotel bardzo pomógł jej zdobyć swoich własnych klientów. Nigdy nie chwaliła się, że miała okazję pracować z Kaulitzem, ale plotki szybko się rozchodzą. Pół roku później jedna z kobiet, której malowała paznokcie zapytała ją dlaczego sama nie otworzy salonu kosmetycznego.
Pod wpływem namów tamtej kobiety uznała, że własny salon kosmetyczny to całkiem niezły pomysł. Na początku trochę obawiała się zaryzykować, zwłaszcza, że jej dotychczasowa praca była nieźle płatna, ale po kilku rozmowach z tamtą kobietą stwierdziła, że jeżeli nie spróbuje będzie żałowała. Zresztą nigdy nie chciała być zwykłą stylistką paznokci i makijażystką. Nawet najlepszą. Tak jak można się było tego spodziewać, jej wierne klientki pozostały z nią. Niektóre z nich przychodziły nawet o wiele częściej niż wcześniej, mówiąc, że chociaż w ten sposób ją wesprą. Była wdzięczna tym kobietom, bo bez nich na pewno nie zaszłaby tak daleko. W krótkim czasie doprowadziły do tego, że sama nie była w stanie zająć się wszystkimi osobami, więc zaczęła szukać pracowników. Choć było trudno, znalazła kilka dziewczyn bardzo ładnie zdobiących paznokcie i wykonujących makijaż. Bez wahania je zatrudniła, dając wysokie pensje. Na początku obawiała się, że nie zarobi na wypłaty, ale za każdym razem udawało jej się jakoś uzbierać pieniądze dla pracowników, na podatki, a także opłaty, których wcale nie było mało. Nawet zostawało jej coś dla siebie.
Kiedy, dzięki kryzysowi, pojawiła się możliwość kupienia małej firmy kosmetycznej za niewielkie pieniądze, uznała, że to jej szansa. Część funduszy była jej, część pożyczyła w banku, a część od Billa i chłopaków, a część od Cherry Jo i Iruki. Rozwinięcie sieci BlueBird i NBQ Laboratory kosztowało ją wiele wysiłku, ale się opłaciło. Teraz była o wiele bogatsza od wszystkich członków Tokio Hotel razem wziętych, stworzyła imperium kosmetyczne i dawała zatrudnienie setkom ludzi. Czasami, kiedy przeglądała zestawienia finansowe, nie wierzyła w to, co widzi. Pracowała dniami i nocami, ale ciągle wydawało jej się to piękną bajką, mogącą się skończyć w każdej chwili.
Westchnęła ciężko, nakładając róż na policzki kobiety. Czy naprawdę traktowała BlueBird i NBQ Laboratory jak piękną bajkę? Sukces tych przedsięwzięć okupiła w pewnym sensie swoim i Billa szczęściem osobistym. W napiętym harmonogramie, próbowała zawsze znaleźć czas dla Czarnego. Starała się przygotowywać mu posiłki, kiedy przebywał w domu, prać, prasować, sprzątać w domu i zaspokajać go. Nie rozumiała więc dlaczego wszyscy twierdzą, że oddala się od Billa i go zaniedbuje. Nie miała już tak dużo czasu, jak będąc nastolatką. Teraz nie mogła spakować tak po prostu swoich rzeczy do walizki i wyjechać z Billem na miesięczne wakacje. Musiała pracować, dla ludzi, którzy na niej polegali. Ale czy tylko? Praca sprawiała jej również przyjemność i pozwalała zapomnieć o tym co się wydarzyło cztery lata temu. O stracie dziecka. Bo nie mogła zaprzeczyć, że bardzo to przeżyła.
Spryskała twarz Hiszpanki wodą termalną, a następnie delikatnie osuszyła chusteczką. Nawet jeśli oczy były pomalowane mocno, cały makijaż powinien wyglądać na naturalny. Policzki, nawet jeśli muśnięte różem, powinny wyglądać jak naturalnie zarumienione. Inaczej makijaż był kiepski.
-         Gracias! – Wykrzyknęła kobieta, widząc swoje odbicie w lustrze. Wydała jeszcze kilka okrzyków radości w swoim ojczystym języku, po czym wsunęła w dłoń Mary Ann banknot.
Blondynka uniosła jedną brew przyglądając się mu. Uśmiechnęła się serdecznie do Hiszpanki i podziękowała za napiwek.
Może powinna wrócić do korzeni? Do momentu, kiedy zaczynała wspinać się po szczeblach kariery? Wtedy była szczęśliwa. Zapracowana, ale szczęśliwa. Jeżeli miała dużo do nauczenia się do kolokwium albo egzaminu, a na dodatek BlueBird i NBQ potrzebowały jej, Bill zawsze był przy niej. Załatwiał za nią różne sprawy, a w nocy uczył się razem z nią, aby nie zawaliła żadnego zaliczenia. Była mu naprawdę wdzięczna za tamte chwile. Gdyby nie on, na pewno rzuciłaby wszystko w cholerę. Wielokrotnie brakowało jej siły na ciągnięcie dalej swojego przedsięwzięcia, ale on wtedy mówił, że nie może się tak łatwo poddać. A ona go słuchała. Nie rozumiała jak to się stało, że teraz chowa się po kątach ze swoją pracą i nauką. Była pewna, że Czarny nie ma nic przeciwko temu, a jednak czuła wyrzuty sumienia, że nie spędza z nim tyle czasu ile jej mąż potrzebuje.
Chciałaby, aby czas się cofnął o trochę ponad cztery lata. Wtedy kochała Billa, a on ją. Teraz nie była pewna jakie żywi uczucia do Czarnego. Nadal jej na nim zależało, ale to nie było to samo uczucie, co choćby pięć lat wcześniej. Słysząc z ust Billa, że ma kochankę, powinna się zdenerwować, albo poczuć ukłucie zazdrości. A ją to zupełnie nie obchodziło. Dlaczego więc nie chciała się z nim rozwieść, tak jak sugerował to doktor Berghauzen? Czy byłaby smutna, gdyby rozstała się z Billem? Jeszcze kilka dni temu była pewna, że tak, ale im dłużej się nad tym zastanawiała jej pewność topniała.

            Dostrzegając kątem oka pospiesznie wkraczającego do drogerii pana Lopeza, uśmiechnęła się do Marlen, dając jej tym samym do zrozumienia, że jak tylko omówi wszystkie sprawy z panem Lopezem, wracają do Berlina. Była wdzięczna mężczyźnie, że swoim pojawieniem się wyrwał ją z ponurych myśli.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz