niedziela, 8 września 2013

Część II: Rozdział 22

            Bill Kaulitz przejrzał się w lustrze. Roześmiał się na widok swojego odbicia. Wyglądał co najmniej śmiesznie. Nim wrócił do domu rodziców Mary Ann z ich atelier, wstąpił jeszcze do swojego domu w Zielonej Górze. Był pewien, że znajdzie tam jakieś stare ubranie, które mógłby wykorzystać do czyszczenia kurnika. Okazało się jednak, że oprócz kilku par bokserek i skarpetek oraz dwóch skórzanych kurtek, nie było niczego. Dopiero w pomieszczeniu gospodarczym znalazł luźne, wzorzyste spodnie należące do Mary Ann. Nie mając innego wyjścia, zabrał je stamtąd. Do sięgających mu do połowy łydki różowo-fioletowo-czerwono-niebiesko-czarnych spodni założył jedną z koszulek z długim rękawem, które ze sobą przywiózł. Na stopy włożył gumiaki, które znalazł w garażu rodziców Mary Ann. Włosy związał na czubku głowy w kucyka.
-         Ale jestem przystojny! – zawołał do siebie, po czym się roześmiał.
Nawet przed samym sobą wstydził się takiego wyglądu, dlatego cieszył się, że nikt inny go nie widzi. Spojrzał na Scruffiego, który zaczął go szturchać łapką w nogę.
-         Chcesz ze mną iść? – psiak wesoło zaszczekał. – Jesteś pewien? – kiedy psiak znów zaszczekał, dodał: - To chodź! Idziemy do ciężkiej pracy!
Otworzył drzwi i skierował się do garażu po grabie. Postanowił, że rozpocznie od grabienia liści. Jeżeli nie zdąży posprzątać kurnika i zabrać jajek kurom przed powrotem rodziców Mary Ann, pojedzie do sklepu i po prostu jakieś kupi. Z uśmiechem na ustach zaczął zgarniać liście z trawnika przed domem i z kostki brukowej. Gdy posesję mijali przechodnie, modlił się w duchu, żeby nie wyciągnęli telefonu komórkowego albo aparatu i nie zrobili mu sesji zdjęciowej w takim stroju. A przez tyle lat ile był w branży rozrywkowej, wiedział, że może się zdarzyć wszystko.
Dwie godziny później, kiedy podwórko wyglądało przyzwoicie, otarł pot z czoła. Odłożył grabie na miejsce i spojrzał na Scruffiego, który bacznie go obserwował.
-         Pokażesz mi gdzie jest kurnik? – spytał psa, choć nie spodziewał się usłyszeć odpowiedzi. – Gdzie są kury? Nie chcesz mi powiedzieć? W takim razie sam muszę znaleźć.
Spojrzał w stronę lasku, za którym majaczył jakiś niewielki, drewniany budynek. Był pewny, że kurnik musi się znajdować właśnie tam. Na początku postanowił pójść sprawdzić w jakim jest stanie i ewentualnie jakie będą mu potrzebne narzędzia. Zawołał psiaka i skierował się z nim w stronę drzew. Widząc, że na ziemi leży całe mnóstwo liści i gałązek, złapał Scruffy’ego na ręce, żeby do jego długich włosów nic się nie przyczepiło. Gdy znalazł się przed ogrodzeniem kurnika, odsunął zasuwkę i puścił psiaka. Zwierze momentalnie, czując zapach kur, pobiegło do drewnianego domu i przez otwór w drzwiach weszło do środka. Słysząc pienie kur i szczekanie, Bill błyskawicznie podbiegł do drewnianych drzwi i je otworzył. Przez kilka sekund stał w otępieniu, zastanawiając się czy na początku powinien zająć się ratowaniem kur, czy może spróbować złapać Scruffy’ego, który polował na ptaki.
-         Scruffy! Przestań! – wołał, próbując przedostać się przez uciekające kury do psa. – Scruffy! Zostaw kury! Scruffy! Nie wolno!
Pies był jednak tak zajęty gonieniem kur, że ani trochę nie zważał na jego nawoływania. Gdyby wiedział, że taki mały psiak jest urodzonym myśliwym, na pewno nie wpuściłby go do kurnika. Teraz jednak musiał go złapać, żeby nie wyrządził krzywdy kurom, a one jemu. Kiedy się schylił, żeby złapać Scruffy’ego jeden z ptaków usiadł na jego plecach wbijając w jego ciało ostre pazury. Krzyknął głośno z bólu, odganiając od siebie kurę. Gdy znów próbował sięgnąć po psa, inna udziobała go w rękę.
-         Scruffy! Chodź do mnie! Scruffy!
Gdy wreszcie złapał psa, rozejrzał się dookoła. W budynku zostały tylko dwie kury z przynajmniej pięciu.
-         Cicho! – krzyknął na psa, który nie mógł przestać szczekać, co jeszcze bardziej płoszyło kury. – Zobacz co zrobiłeś.
Wyszedł z kurnika i rozejrzał się po ogrodzonym placu, na którym jedna z kur grzebała w ziemi. Pospiesznie zamknął metalową furtkę, żeby jeszcze jeden ptak nie uciekł. Widząc w lasku dwie pozostałe, uznał, że nie odejdą daleko jeżeli pójdzie odnieść Scruffy’ego do domu. Z psem nie było szans, żeby złapał jakąkolwiek kurę. Chyba, że martwą. Mary Ann coś wspomniała, że jej mama chciała, żeby zabił jakąś kurę, ale nie mógłby tego zrobić. Nie pozwoliłby również Scruffy’emu zagryźć niewinnego ptaka. Nim wrócił na poszukiwanie pozostałych kur, obejrzał dokładnie zwierzę. Po oględzinach uznał, że oprócz rozczochranych włosów, Scruffy’emu nic nie jest.
Pospiesznie wrócił do miejsca, w którym ostatni raz widział dwie uciekinierki. Nie widząc jednak ani jednej z nich zaczął błądzić pomiędzy drzewami, wołając raz po raz, coś co brzmiało mniej więcej „cip, cip, cip”. Wątpił, żeby kury reagowały na coś takiego, ale kiedyś słyszał jak jego babcia w ten sposób je nawoływała. Po kilku minutach dostrzegł jedną. Podszedł do niej najostrożniej jak tylko potrafił i spróbował złapać. Okazało się to jednak znacznie trudniejsze niż widział to w telewizji. Kiedy kura go udziobała, przestał już liczyć, która to z kolei rana. Był pewien, że jego ciało przynajmniej w połowie jest pokryte krwią.
-         Własnoręcznie odrąbię ci łeb, jak zostaną mi blizny! – zagroził kurze, szykują się do ponownego ataku.
Kilkadziesiąt przekleństw później, wszystkie kury były bezpieczne w kurniku. Obejrzał je na tyle ile się dało, aby nie udziobały go kolejny raz. Nie widząc nigdzie krwawiących ran, zabrał z grzęd kilka jajek i opuścił kurnik. Wyglądało na to, że on jako jedyny odniósł obrażenia.
Nawet jeżeli teściowa miałaby go wyrzucić z domu, uznał, że nie posprząta kurnika. Nie miał ochoty mieć jeszcze większej ilości ran. Z grymasem bólu skierował się do domu, żeby opatrzyć rany.
* * *
            Mary Ann już od dobrej godziny próbowała dodzwonić się do Billa. W końcu napisała mu krótkiego smsa, żeby po nią nie przyjeżdżał i odłożyła telefon na biurko.
-         Aż tak spodobało ci się odgarnianie liści? – Spytała telefon.
-         Mówiłaś coś? – Usłyszała głos mamy.
-         Co? – spojrzała na nią nieprzytomnie, a kiedy dotarło do niej o co pytała rodzicielka, dodała. – A nie, nic.
-         Chodź idziemy.
Mary Ann skinęła potakująco głową. Zabrała swoje rzeczy i posłusznie skierowała się do wyjścia z atelier za mamą. W pracy nie było nawet tak źle, jak się wcześniej tego spodziewała. Przez większość dnia mogła zajmować się NBQ lab., a kiedy przyszli klienci mówiła, żeby przyszli w przyszłym tygodniu, albo pokazywała im jakieś zdjęcia. Osoba, która była wcześniej umówiona, odmówiła spotkanie.
Gdy Joanna Rose skierowała samochód w przeciwną stronę niż mieścił się ich dom, Mary spojrzała na nią ze zdziwieniem.
-         Gdzie jedziemy?
-         Umówiłam cię z Adamem.
-         CO?! – Mary Ann wykrzyknęła, obracając się w stronę mamy. – Co zrobiłaś?!
-         Umówiłam cię z Adamem – powtórzyła.
-         Po co? – spytała już spokojniej.
-         Jak to, po co? Już dawno nie byłaś na randce.
-         Czy ty wiesz o czym mówisz? Ja mam męża!
-         Taki mąż, to nie mąż. Nie chcę go za zięcia.
-         Mamo, czy to naprawdę takie ważne kogo chcesz za zięcia? – spytała, czując, że ta sytuacja staje się coraz bardziej niedorzeczna. Owszem wiedziała, że mama chce, żeby się rozwiodła z Billem, ale nigdy nie przypuszczała, że posunie się tak daleko. – Chcesz to sama umów się z tym Adamem. Nie idę na żadną randkę.
-         Oczywiście, że pójdziesz.
-         Nie pójdę! Powiedz mi, dlaczego tak bardzo nienawidzisz Billa? Czy on ci coś zrobił?
-         Spójrz tylko jak on wygląda... I to jego zachowanie... Lepiej nie mieć żadnego męża niż takiego. Jesteś z nim tyle lat, a nawet nie doczekałam się jednego wnuka. Zresztą... nie podoba mi się.
-         Mamo! Ale to nie tobie Bill ma się podobać! Ja jestem nim zachwycona. Jest najprzystojniejszym – kolejne słowo specjalnie podkreśliła – mężczyzną. Gdybyś go poznała lepiej, wiedziałabyś, że na całym świecie nie ma lepszego.
-         Oj przestań już. Nie podoba mi się i koniec. Adam jest dla ciebie odpowiedniejszy. Jest lekarzem. Jego rodzice mają klinikę.
-         No i? Myślisz, że to coś zmienia? Mam z Billem tyle pieniędzy, że mogę sobie otworzyć przynajmniej sto takich klinik. Chcesz wiedzieć dlaczego nie mamy jeszcze ani jednej?
-         Wystarczy – po tonie głosu, Mary Ann od razu wyczuła, że jej mama była naprawdę zła. Ale ona również. – Pójdziesz na spotkanie z Adamem i koniec.
-         Nie mamo. Nawet o tym nie myśl.
Joanna Rose zaparkowała samochód przed jedną z kawiarni i spojrzała na Mary Ann.
-         Dobrze ci radzę, idź.
-         A co przygotowałaś dla mnie niespodziankę? Moje spóźnione urodziny?
-         Nie bądź bezczelna.
-         A niby jaka mam być w tej sytuacji? Powiedzieć ci, dobrze mamo, umówię się z jakimś Adamem? Zrozum, że mam męża, którego kocham. Jeżeli nie chcesz mnie widywać, naprawdę nie muszę przyjeżdżać. Nigdy nie zrezygnuję z Billa.
-         Głupia jesteś.
-         To dobrze, że chociaż mam mądrą mamę – odburknęła.
Ze złością otworzyła drzwi i wysiadła z samochodu. Ignorując nawoływania mamy, wyciągnęła z torebki telefon i zadzwoniła do Billa. Próbowała się do niego dodzwonić cztery razy, ale mąż w dalszym ciągu nie odbierał. Ze złością rozłączyła się. Usiadła na pobliskiej ławce i zaczęła szukać w Internecie numeru telefonu taksówki.
Była wściekła na mamę. Jak mogła ją z kimś umówić na randkę? Nawet jeżeli jakiś czas nie widziała przyszłości dla ich małżeństwa, nigdy nie powiedziała o tym mamie. Nigdy też szczerze nie pomyślała o odejściu od Billa. Owszem miała trudniejsze chwile, ale teraz postanowiła dołożyć wszystkich starań, aby byli razem szczęśliwi. Nawet ograniczyła godziny pracy. Wcześniej również nie musiała siedzieć tak długo w biurze, ale wolała zatracić się w pracy, aby zapomnieć o wielu nieprzyjemnych sprawach.
Położyła dłoń na brzuchu i zaczęła głęboko oddychać.
-         Przepraszam Dieter – szepnęła. – Mamusia się zdenerwowała na babcię. Babcia nie lubi tatusia, wiesz? Ale nie przejmuj się tym. Jak się urodzisz, babcia na pewno zaakceptuje tatusia.
Widząc zbliżającą się taksówkę, podniosła się z ławki. Gdy samochód się zatrzymał wsiadła do niego i podała taksówkarzowi adres.
            Pół godziny później, wchodziła do domu. Podjęła decyzję. Jeżeli jej mama będzie jeszcze raz niemiła w stosunku do Billa, spakuje się i wróci do domu. Rodzice byli dla niej ważni, ale to Bill i Dieter byli najważniejsi. Musiała znać swoje priorytety.
-         Jestem – mruknęła wchodząc do swojego byłego pokoju. – Widzę, że zgrabiłeś liście.
-         Uhm...
Mary Ann spojrzała na męża, który bez koszulki leżał na brzuchu. Widząc świeże rany na jego ciele, aż pisnęła z przerażenia. Błyskawicznie znalazła się koło niego i dokładniej je obejrzała.
-         Co się stało?
-         To przez kury – mruknął niewyraźnie. – Poszedłem do kurnika ze Scruffym...
-         Zabrałeś psa do kurnika?! – wykrzyknęła zdziwiona.
-         Myślałem, że Scruffy nic im nie zrobi, a on zaczął na nie polować... - w jego głosie można było wyraźnie wyczuć ból.
Mary Ann westchnęła. Usiadła na podłodze i zaczęła dmuchać na jego rany.
-         Lepiej?
-         Dużo lepiej – uśmiechnął się lekko.
-         Poczekaj pójdę po wodę utlenioną i plaster. Trzeba to opatrzyć.
-         Stoi na biurku.
Mary Ann chwyciła wodę utlenioną.
-         Będzie bolało – uprzedziła, nim polała rany wodą. Widząc grymas bólu na twarzy Billa zaczęła na nie dmuchać.
-         Dziękuję.
-         Co zrobimy jeżeli pozostaną z tego blizny? – Spytała, przyklejając plastry.
-         Najwyżej zakryję je tatuażami – zażartował.
-         Przepraszam Bill.
-         Za co?
-         Za moją mamę – oparła się plecami o kanapę i spojrzała przed siebie. – Ona jest nieobliczalna.
-         Wiem. Nie przejmuj się tym. Teraz nie powinnaś się smucić ani złościć.
-         Ale Bill...
Przez krótki moment chciała mu powiedzieć o tym, że jej mama umówiła ją na randkę. Nim jednak zdążyła wypowiedzieć jakiekolwiek słowo, ugryzła się w język. Bill raczej nie chciałby o tym słyszeć. Mógł też to źle zrozumieć, a ona nie zamierzała się z nim kłócić o taką błahostkę. Zwłaszcza, że miała bardzo zazdrosnego męża.
-         Nic nie mów. Stało się i tyle. O której godzinie mamy jechać na urodziny twoich rodziców?
-         Nie wiem. Pewnie koło osiemnastej?
Bill spojrzał na zegarek.
-         Chyba powinienem się ubrać.
Mary Ann go przytrzymała.
-         Jak chcesz jechać z takimi ranami? Połóż się. Zostaniemy w domu. Zresztą nie mam ochoty, żeby tam jechać.
-         Ale po to tutaj przyjechaliśmy. Powinniśmy pojechać na przyjęcie. Najwyżej wyjdziemy wcześniej.
-         Jesteś pewny, że to w porządku? – Spojrzała na niego z niepokojem. Dopiero teraz zauważyła plastry przyklejone do jego rąk i nóg.
-         Tak. Nie martw się mną.
Mary Ann przytuliła się do niego ostrożnie, aby nie dotknąć bolących miejsc. I jak ona miała zrezygnować z takiego męża na rzecz jakiegoś lekarza, którego rodzice mieli klinikę? Być może gdyby nie poznała Billa i była dawną Mary Ann, zrobiłoby to na niej wrażenie.
            Słysząc dzwonek telefonu, Bill sięgnął po swój telefon. Mary Ann uniosła brew widząc, że mąż zapisał numer Ying Xionga jako „syn”.
-         On mówi do mnie tato, więc sama rozumiesz – wyjaśnił, po czym odebrał połączenie. – Stało się coś?
-         Nie mogę dłużej opiekować się państwa psami. Musicie sobie znaleźć kogoś innego.
Bill słysząc spokojny, wręcz niepodobny głos do głosu Ying Xionga, jednak zdecydowanie do niego należący, spytał:
-         Stało się coś?
-         Tata wysyła mnie jutro do Ameryki.
-         W porządku. Zostaw klucze u Toma.
-         Nie mogę. Jestem u ojca w domu.
-         Nie możesz stamtąd wyjść na chwilę?
-         Nie. Naprawdę nie mogę opiekować się dłużej państwa psami.
-         Dobrze. Powiem Tomowi, żeby do ciebie pojechał po klucze.
-         Nie. Przecież mówię panu, że nie mogę się opiekować państwa psami, bo jutro wyjeżdżam.
-         Rozumiem, chcesz się pożegnać z Mary Ann?
-         Nie.
-         Daj mi go – Mary Ann wyciągnęła dłoń, do której Bill posłusznie włożył telefon. – Ying Xiong, to ja. Powiedz mi co się stało, że tak nagle wyjeżdżasz do Stanów. Nic nam wcześniej nie mówiłeś.
-         Niech pani zrozumie! Naprawdę nie mogę się opiekować waszymi psami – w głosie chłopaka wyczuła jakby rozpacz. – Jadę studiować biznes!
-         Pani, biznes?? – zaśmiała się. - Twój tata jest obok ciebie i nie możesz rozmawiać? – Spytała.
-         W końcu mnie pani zrozumiała.
-         Zadzwoń do mnie jak będziesz mógł rozmawiać, a na razie zadzwonię do Toma, żeby zajął się psami. Nie martw się i nie kłóć się z tatą.
-         Mogłaby mi pani podać adres, na jaki mam odesłać klucze?
-         Klucze? Jakie klucze?
-         Chwileczkę, tylko znajdę coś do pisania.
-         Ying Xiong, czy ty przypadkiem chcesz przyjechać do domu moich rodziców?! Mówiłam ci, że moja mama cię nie polubi.
-         Tak?
-         Nie możesz po prostu jechać do naszego apartamentu i tam na nas zaczekać?
-         Gdyby mógł, pewnie nie dzwoniłby do nas. Podaj mu adres.
-         No dobrze – Mary Ann podała mu adres i wytłumaczyła jak ma dojechać do domu jej rodziców. – Porozmawiamy jak tutaj przyjedziesz.
-         Dziękuję. Przepraszam, że nie mogłem dłużej u państwa pracować.
-         Wystarczy Ying Xiong. Uważaj na siebie.
Mary Ann rozłączyła się i położyła telefon obok siebie.
-         Po co on chce tutaj przyjechać? – spytała Billa, zupełnie tak jakby znał odpowiedź na jej pytanie.
-         Może tata chce go zmusić do wyjazdu? Kiedyś wspominał, że jego ojciec bardzo dba o pozory.
-         Rozmawiałam raz z jego tatą – Mary Ann przyznała. – To trudny człowiek.
-         Rozmawiałaś z nim?
-         Musiałam mieć jego zgodę zanim zabrałam Ying Xionga do Japonii. Wtedy był jeszcze niepełnoletni. Przekonałam go dopiero wtedy, jak podpisałam z nim umowę na produkcję opakowań. Właściwie nie żałuję, bo są nie takie drogie i dobrej jakości, ale... Trochę szkoda mi Ying Xionga. To trochę tak wyglądało jakby sprzedał go za kontrakt.
-         A może upiekł dwie pieczenie na jednym ogniu?
-         Myślisz?
-         Uhm. Spójrz na to w ten sposób. Wiedział, że jego syn jest z bogatą bizneswoman, która się nim opiekuje. Słowem jest cały, zdrowy i ma się dobrze. A dodatkowo zdobył dobry kontrakt. Teraz pewnie jednak uznał, że skoro ma kontrakt, którego nie zerwiesz, pora odzyskać syna.
-         Ying Xiong mówił, że nigdy jego ojcu na nim nie zależało. Mówił też o tym, że jego ojciec chce, żeby został jego następcą, bo jest jego jedynym synem, ale Ying Xiong chce się poświęcić tańcu. Wydaje mi się, że relacje między nimi są jeszcze bardziej skomplikowane niż to.
-         Pewnie tak. Zobaczymy co powie, jak uda mu się tutaj przyjechać.
-         Uhm. Ubierz się, bo już późno. Jeżeli oczywiście chcesz jeszcze jechać na przyjęcie urodzinowe moich rodziców.
* * *
            Mary Ann wpatrywała się z niedowierzaniem w mamę, która prowadziła w jej stronę jakiegoś mężczyznę. Była pewna, że to owy pan doktor, którego rodzice mają klinikę. Blondynka przyjrzała się uważnie Adamowi. Był mniej więcej tego samego wzrostu, co ona, kiedy miała na nogach szpilki, jego włosy były krótkie, lecz starannie przycięte. Zza modnych okularów, wyglądały niebiesko-szare oczy. Jego policzki pokrywał kilkudniowy zarost. Przez chwilę pomyślała sobie, że Bill dobrze zrobił zapuszczając brodę, bo najwidoczniej jej mama gustowała w mężczyznach, którzy mieli zarost. Ona jednak lubiła mężczyzn, którzy wyglądali jak słodcy chłopcy. Byli uroczy i kochani. Cieszyli się z najzwyklejszych rzeczy jak małe dzieci, ale kiedy było trzeba byli poważni. Bill idealnie wpasowywał się w jej wyobrażenie o księciu z bajki.
-         To jest moja córka Mary Ann – głos mamy, wydał się Mary bardzo nienaturalny. Jeszcze nigdy nie słyszała w nim tyle słodyczy, co teraz. – Przywitaj się z Adamem.
-         Dobry wieczór – uśmiechnęła się lekko. – Jestem Mary Ann Kaulitz.
-         Adam Piaskowski. Miło cię poznać.
Mężczyzna wyciągnął do niej dłoń. Mary wpatrywała się w nią przez chwilę, po czym ją uścisnęła. W końcu Adam nie był niczemu winny. Była pewna, że pomysł z wyswataniem jej należał do Joanny Rose.
-         Mówiłam ci, że Adam jest pediatrą. Bardzo lubi dzieci.
-         Ach, naprawdę?

-         Porozmawiajcie sobie w samotności – puściła oczko do mężczyzny. – Nie będę waszą przyzwoitką.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz