niedziela, 27 stycznia 2013

Rozdział 199



-          Jesteś pewny, że chcesz wejść do środka? - Tom spytał swojego bliźniaka, kiedy znaleźli się przed wejściem do ich hotelu.
-          A mamy inne wyjście? - Bill wzruszył obojętnie ramionami. - Jost trochę się pozłości, ale w końcu mu przejdzie...
-          Obyś miał rację...
Obaj urządzili sobie wolne, nie przejmując się ani wywiadami, ani sesjami, ani innymi planami, które mieli na dzisiaj. Calutki dzień przesiedzieli w jednej z uroczych paryskich restauracyjek, rozkoszując się spokojem i czasem wolnym, który bezprawnie dla siebie zagarnęli. Tom wiedział, że Jost nie będzie szczęśliwy, że nie powiadomili go o swoich planach, a w dodatku wyłączył telefon komórkowy, ale bliźniak był dla niego ważniejszy. Przez te wszystkie godziny pocieszał go jak tylko potrafił najlepiej oraz wysłuchiwał tego co miał mu do powiedzenia. A nazbierało się tego sporo.
-          Zanim Jost nas zabije, chciałbym ci podziękować. - Czarnowłosy uśmiechnął się do brata.
-          Nie masz za co - odwzajemnił uśmiech. - Najważniejsze, że nie jesteś już taki przybity.
-          Jeżeli chcę o niej zapomnieć, to nie mogę ciągle rozpamiętywać jak było mi przy niej dobrze i ile dawała mi szczęścia - spuścił smutno wzrok, ale zaraz podniósł głowę w górę. - Muszę nauczyć się żyć bez niej. W końcu to jej wina.
Dreadowłosy skinął głową, choć nie do końca był przekonany czy to wina Mary Ann. Nie chciał jednak mówić tego bliźniakowi, gdyż wiedział, że może pomyśleć, iż jest przeciwko niemu. A tak nie było. Trzymał stronę Billa, ale z drugiej strony uważał, że powinien porozmawiać z Mary Ann o tej ciąży.
Z ciężkim westchnięciem Kaulitzowie przeszli przez szklane drzwi, wchodząc do recepcji. Tom widząc zataczającego nerwowo kółka menagera, który przy tym żywo gestykulował i palił papierosa, wiedział już, że nie pójdzie łatwo. Jost z pewnością był wściekły na nich.
Bill spojrzał na Toma nieśmiało, a następnie na otwór w ścianie, za którym znajdowały się schody prowadzące do ich pokojów. Dreadowłosy skinął głową, rozumiejąc co brat ma na myśli. Jeżeli przemkną się chyłkiem, tak, aby David ani nikt inny ich nie dostrzegł, istnieje duże prawdopodobieństwo, że uda im się wmówić menagerowi, że przez ten cały czas byli w pokoju Billa, bo źle się czuli.
Już byli kilka centymetrów od upragnionego przejścia, kiedy ich uszu dobiegł wrzask Josta:
-          Bill?! Tom?! Zatrzymajcie się!!
Posłusznie zatrzymali się i przełykając głośno ślinę, obrócili się do tyłu. Ku nim zmierzał rozwścieczony David. Czarnowłosy ukradkiem spojrzał, czy przypadkiem nie założył na siebie czerwonej bluzki, albo spodni, ale miał na sobie tylko czarny wygnieciony i ubrudzony podkoszulek oraz jeansy nie wyglądające wcale lepiej niż t-shirt.
-          Gdzie wy do cholery byliście?! - Wydarł się na nich, ciężko dysząc.
-          Eee... Wybraliśmy się rano na spacer i zabłądziliśmy...
-          To moja wina - wtrącił Czarnowłosy. - Chciałem iść taką jedną uliczką, a później nie mogliśmy znaleźć drogi...
-          Czy wy myślicie, że jestem taki głupi, żeby dać się nabrać na te wasze bajeczki?! Myślałem, że zostaliście porwani, mieliście jakiś wypadek, albo ugrzęźliście w kopalni!! A wy zwiedzaliście miasto?! Nie żartujcie sobie ze mnie! - Roześmiał się głośno. Niemal histerycznie.
Bill spojrzał zdziwiony na bliźniaka, a następnie na menagera, po czym spytał ostrożnie:
-          Kopalni?
-          Jesteś głuchy czy tylko głupi?! Kopalni do jasnej cholery! Wiesz ile ludzi ginie w kopalniach w Chinach?! A zdajesz sobie sprawę ile dzieci umiera z głodu w Somalii?! Nie mówiąc już o wypadkach samochodowych!! Co pięć minut dzwoniłem na policję, a Saki z resztą was szukają po mieście!! - Widząc uśmiechy na twarzy Kaulitzów, jego policzki stały się jeszcze bardziej czerwone niż dotychczas. - Myślicie, że to śmieszne?! Cztery wywiady wam przepadły, dwie sesje, a do radia musiał pojechać Gustav z Georgiem!! Wiecie ile kosztowało mnie wmówienie tym cholernym dziennikarzom, że źle się czujecie?!
-          Przepraszamy... - Powiedzieli jednocześnie, spuszczając wzrok na swoje buty.
-          Naprawdę nie chcieliśmy się zgubić... - dodał Tom, sądząc, że wyznanie menagerowi, że cały dzień spędzili w kawiarni opychając się różnymi smakołykami nie jest dobrym pomysłem. To na pewno rozwścieczyłoby go jeszcze bardziej.
-          Zgubić... - prychnął z niezadowoleniem, odpalając kolejnego papierosa, od tego, który właśnie się kończył. - Nie mogliście wymyślić chociaż czegoś ciekawszego?! O! Na przykład ataku fanek! Albo porwania przez kosmitów?! A nie... zgubiliście się...
-          David, to nie jest film akcji, albo co gorsza film fantastyczny... - wtrącił Tom, zastanawiając się czym naćpał się ich menager. Czyżby wypalił zbyt dużo papierosów?
-          Wynoście się do pokojów - warknął niepocieszony. - Przeniosłem na jutro wywiady z dzisiaj, więc będziecie mieli dwa razy więcej pracy. Do tego wysprzątacie dokładnie całe wasze mieszkanie, jak wrócimy do Hamburga i zadzwonię do Simone. Tak dłużej być nie może!
-          Nie! - Zaprotestowali jednocześnie, wyobrażając sobie co by było gdyby ich mama dowiedziała się o tym, że znikli bez śladu na cały dzień.
-          Nie mów mamie - poprosił Bill. - Posprzątamy jeszcze twoje mieszkanie, ale proszę nie mów jej.
Tom spojrzał na niego ze strachem, przypominając sobie jaki bałagan panuje w mieszkaniu Josta, ale Bill był zdeterminowany. Gdyby rodzice dowiedzieli się o jego wybryku mógłby pożegnać się z odblokowaniem konta do czasu, aż będzie miał osiemnastkę. A on potrzebował nowego laptopa! Mógł ewentualnie wysłać rachunek Mary Ann, tak jak zapowiedział, ale z drugiej strony nie byłby do tego zdolny.
-          Dobra. Umowa stoi - mruknął. - I żeby było mi to ostatni raz - pogroził im palcem. - Nie mam zamiaru martwić się tym, czy ktoś przypadkiem was nie porwał, bo wam nie chce się nawet włączyć telefonów!
-          Przepraszamy - powiedzieli jeszcze raz, znikając na schodach prowadzących do ich pokojów.
* * *
            Słysząc dzwonek swojego telefonu rozbrzmiewający w pomieszczeniu, Mary Ann nie otwierając powiek przycisnęła pierwszy lepszy przycisk i na powrót zatopiła się w krainie sennych marzeń. Śniła jej się kolacja w chmurach razem z Billem. Oboje byli szczęśliwi i zapatrzeni w siebie, jak w obrazy najznamienitszych artystów. Jedli z puchowych naczyń pyszne przysmaki, co rusz wymieniając ze sobą czułe spojrzenia. A wszystko to obserwowały błyszczące wesoło gwiazdy...
            Gdy budzik odezwał się ponownie, blondynka mruknęła z niezadowoleniem otwierając tym razem zaspane oczy. Nie chciała budzić się z tak pięknego snu, gdzie wszystko nadal było w jak najlepszym porządku. Kochała Billa, a on ją. I to sprawiało, że była najszczęśliwszą osobą w całym wszechświecie. Teraz jednak, gdy uświadomiła sobie, że to był jedynie cudowny sen, który nigdy nie będzie miał miejsca, z jej oczu popłynęły ciurkiem łzy, rzeźbiąc ślady na policzkach. Dlaczego Bill ją porzucił jak niepotrzebną zabawkę? I dlaczego nie pozwalał o sobie zapomnieć?
-          Wstałaś już? - Usłyszała radosny głos ojca, dobiegający z miejsca, w którym było wyjście na taras, bardziej przypominający mikroskopijny balkonik.
-          Uhm... - mruknęła w odpowiedzi, przecierając dłońmi powieki i ocierając z policzków łzy.
Mary Ann jęknęła, wstając z łóżka. Było jej tak dobrze w ciepłej pościeli...
-          Klimatyzacja musiała się popsuć, bo w środku jest bardzo zimno - zagadnął wesoło Robert Rose. - Idź się umyć, a ja wyciągnę coś na śniadanie, bo o tej porze nie znajdziemy żadnego czynnego baru...
-          Dobrze tato - zgodziła się.
Zabrała ze swojego plecaka czystą bieliznę, minispódniczkę i beżowy top. Dzisiaj nie szli do żadnej świątyni, więc mogła pozwolić sobie na nieco wygodniejszy, w tych warunkach klimatycznych, strój. Z miną cierpiętnicy weszła pod zimny prysznic, bo tylko taka woda leciała i po krótkiej chwili otuliła się zszarzałym, hotelowym ręcznikiem. Na jej ciele pojawiła się gęsia skórka, a ona zaczęła się zastanawiać czy woli jak jest jej duszno czy przeraźliwie zimno. Jakoś udało jej się umyć szczękające z chłodu o siebie zęby, i umalować się drżącą dłonią. Przynajmniej po lodowatym prysznicu nie była już senna, a miłe wspomnienie kolacji z Billem w chmurach, rozproszyło się jak bańka mydlana. Jego miejsce zajęła ponura rzeczywistość, w której to musiała o nim zapomnieć. Albo obmyślić strategię jak go odzyskać...
Przywołała lekki uśmiech na usta wchodząc do pokoiku, który zajmowała z ojcem. Ukroiła sobie kawałek chałwy, sadowiąc się wygodnie na środku twardego łóżka. Jeszcze była zmęczona po wczorajszej podróży do Varanasi, którą mogłaby porównać do zaawansowanego kursu przetrwania. W autobusie robiło się, wraz z kolejnymi przebytymi kilometrami, coraz tłoczniej. Mary Ann momentami myślała, że zabraknie jej powietrza. Dopiero wtedy zrozumiała dlaczego indyjskie autokary nie posiadają szyb w oknach... Następnie namolny Hindus, wsadził ich siłą do swojej motorikszy i obwiózł po połowie hoteli znajdujących się w Varanasi! Na nic zdały się tłumaczenia jej i ojca, że mają już wybrany hotel, który okazał się być rozpadającą ruiną, która w każdej chwili mogła się zawalić. Powoli zaczynała mieć dość wrażeń jakie przygotowały dla niej Indie...
-          Byłeś wieczorem nad Gangesem? - Spytała ojca, upijając kilka łyków ciepłej herbaty, którą przygotował.
Mężczyzna skinął potakująco głową, przełykając kęs bułki z twarogiem.
-          Trafiłem na ghaty*, gdzie odbywało się rytualne palenie ludzkich zwłok. - Robert Rose spojrzał na córkę, i błędnie odczytując jej spojrzenie, ciągnął swoją opowieść: - Wszędzie były porozstawiane stosy drewna. Po jego ilości było widać, która rodzina jest bogata, a która biedna... Tam, gdzie krewni zmarłego mieli trochę pieniędzy ciało było spalone do końca, ale widziałem kilka nie do końca zwęglonych zwłok, nad którymi stali bliscy tego człowieka i patrzyli jak dogasają ostatnie płomienie. Najgorszy był ten zapach... Taki jakby mdły, ale z drugiej strony...
-          Może już pójdziemy? - Mary Ann przerwała ojcu, czując, że zaczyna ją mdlić. Nigdy nie reagowała w taki sposób na opowieści tego typu, ale tym razem była świadoma, że to o czym mówił ojciec działo się zaledwie kilkadziesiąt metrów od ich hotelu. A to zmieniało postać rzeczy...
-          Tak, zasiedzieliśmy się trochę... Dobrze, że mamy blisko do ghat, bo inaczej przegapilibyśmy wschód słońca - uśmiechnął się wesoło. - Zabierz wodę i ruszamy!
Mary Ann posłusznie schowała do torby wielką butelkę wody mineralnej i wyszła za ojcem z hotelu. W milczeniu przebyli klaustrofobicznie wąskie, zatopione w półmroku uliczki Starego Miasta, gdzie jedynym możliwym ruchem, był ruch pieszych. Kiedy dotarli do ghat, od razu zostali otoczeni przez żebraków, którzy widząc turystów mieli nadzieję na otrzymanie kilku rupii. Mary Ann widząc Hindusów pozbawionych rąk albo nóg, schowała się za ojcem. Wiedziała, że ci ludzie nie zrobią jej krzywdy, ale nie miała siły na ciągłe, najczęściej bezskuteczne, zapewniania, że nie ma przy sobie ani centa. Choć była w Indiach krótko, zdążyła zauważyć, że żebracy, to prawdziwa plaga tego narodu. Wiedziała, że nie przepiją otrzymanych pieniędzy, ani nie wydadzą ich na żadne używki - może za wyjątkiem paanu**, ale gdyby chciała wręczyć jałmużnę każdemu z nich, to w przeciągu kilku chwil zostałaby z pustym portfelem.
W końcu, widząc, że nie dostaną od nich nic oprócz kilku cukierków, żebracy odeszli do nowoprzybyłych turystów. Mary Ann z westchnięciem usiadła na schodkach, uważając, żeby śmierdząca ciecz, przypadkiem jej nie zmoczyła.
-          To smutne - szepnęła do ojca, wbijając wzrok w brudną toń Gangesu, od którego zaczynały odbijać się pierwsze promienie słoneczne.
-          Tak - zgodził się. - Najgorsze z tego wszystkiego jest to, że ci ludzie sami doprowadzają się do takiego stanu, aby otrzymać większą jałmużnę.
-          Sami? - Mary Ann ściągnęła brwi, spoglądając na ojca z niedowierzaniem. Nie rozumiała jak można się okaleczyć, w tak okrutny sposób.
-          Tak. Jedni obcinają sobie ręce, inni nogi, albo obie te części, jeszcze inni wsadzają swoje kończyny do ognia... Wszystko dlatego, żeby sprawiały większe wrażenie. Bo im sprawiają większe wrażenie, tym mogą liczyć na większy zarobek. Czytałem, że czasami zdarza się, że obcinają sobie uszy, albo nos...
-          Myślałam, że ci wszyscy ludzie na tych śmiesznych wózkach, przypominających deskorolki, stracili nogi w jakimś wypadku. A biorąc pod uwagę jak prowadzi się w Indiach samochody, o ten wcale nie jest trudno... - powiedziała smutno. Było jej żal mieszkańców południowej Azji, choć tak naprawdę nie dostrzegła, aby na ich twarzach gościł smutek. Raczej pogodzenie się z własnym losem i całkowita jego akceptacja.
-          Czytałem w jednej z książek, że za parę dolarów można przyglądać się jak dwóch mężczyzn zabija żebraka, a jeżeli ma się na to ochotę można go samemu zaszlachtować. - Do czasu przyjazdu do Indii Robert Rose nie chciał w to wierzyć, sądząc, że to tylko wymysł pisarza, ale po ponad tygodniowym pobycie w południowej Azji uznał, że to może być prawda. - Zresztą, nawet gdyby to, i tak tego nie zobaczymy - przywołał na usta lekki uśmiech, po czym zmienił temat: - Wzięłaś tabletki na malarię?
-          Tak.
-          A nasmarowałaś się kremem do opalania? Wiesz, że tutaj słońce bywa wyjątkowo mocne...
-          Wiem tato - przewróciła oczami. - Dlatego kazałam ci kupić przed wyjazdem kremy z najmocniejszymi filtrami...
-          Przepraszam was, ale usłyszałem, że mówicie po polsku i... - Mary Ann wraz z ojcem spojrzała na młodego mężczyznę, ubranego w beżowe szorty i żółty podkoszulek, który wyrósł przed nimi jak spod ziemi - pomyślałem sobie, że może zechcielibyście do nas dołączyć... - wskazał głową na mężczyznę ubranego podobnie jak on, który targował się z Hindusem, co rusz pokazując na łódkę.
-          Mary Ann chcesz popłynąć łódką? - pan Rose zwrócił się do córki, a widząc, że ta kiwa głową i podnosi się z miejsca, uśmiechnął się do mężczyzny. - Jestem Robert, a to moja córka Mary Ann.
-          Adam - uścisnął wyciągniętą dłoń Roberta, a następnie Mary Ann. - Super, że się zgodziliście, bo ten... ten... - zawahał się - Hindus, za cholerę nie chciał popłynąć z dwoma osobami, chyba, że za ośmiokrotnie wyższą cenę... Daniel! - Zawołał do swojego kompana. - Mary Ann i Robert z nami popłyną!
-          Dzięki Bogu! - Wykrzyknął tamten, wznosząc oczy w podzięce do nieba i składając dłonie jak do modlitwy.
-          To na ile się wytargowaliście? - Spytał ojciec Mary Ann, uśmiechając się wesoło. Popłynięcie Gangesem i obserwowanie miejscowych zwyczajów związanych z rzeką mogło być ciekawe. A on chciał przeżyć podczas swojej podróży do Indii jak najwięcej.
-          Siedemdziesiąt rupii*** od osoby. Mogłoby być mniej, ale nie mam siły targować się z nim przez kolejną godzinę o złotówkę.
Robert Rose skinął głową ze zrozumieniem, wyciągając z kieszeni pieniądze. Odliczył odpowiednią sumę i wręczył Hindusowi. Całą czwórką weszli na łódkę i rozsiedli się wygodnie.
Mary Ann odwróciła wzrok od mężczyzn, którzy zatopili się w rozmowie o Indiach, rozglądając się ciekawie dookoła. Żałowała tylko, że nie ma przy sobie niczego, czym mogłaby zatkać nos, gdyż woda w rzece, przypominająca bardziej tłustą breję, okropnie cuchnęła. Blondynka z niedowierzaniem przyglądała się ludziom, którzy zażywali porannej kąpieli w Gangesie.
-          Jak można się myć w czymś takim? - Spytała z obrzydzeniem, obserwując jak kilku ludzi mydli swoje ciała, a następnie zanurza się w brudnej wodzie.
-          Hindusi wierzą, że kąpiel w tym miejscu zmyje z nich wszystkie grzechy - wyjaśnił Daniel. - Wielu z nich przybywa do Varanasi po to, żeby tutaj umrzeć, a ich prochy zostały wsypane do Gangesu. Ma to ponoć zagwarantować oświecenie.
-          Sorry, ale ja nie jestem na tyle hardcore’owy, żeby się wykąpać w tym szlamie. Wolę się męczyć ze swoimi grzechami - wtrącił Adam. - Patrzcie tam! - Wskazał głową na mężczyznę, który nabrał do kubka wody z rzeki, a następnie zaczął ją pić.
-          Fuj! - Mary Ann wykrzyknęła z obrzydzeniem.
Jednak źrenice blondynki rozszerzyły się do nienaturalnych rozmiarów, dopiero gdy dostrzegła kobietę robiącą pranie w Gangesie, mężczyznę, który załatwiał swoje potrzeby do wody bez cienia skrępowania, a na końcu grupkę Hindusów, którzy w tej samej wodzie myli zęby. Wzdrygnęła się z niesmakiem, wbijając wzrok w swoje kolana. Nie była pewna czy jest przygotowana na więcej widoków tego typu.
Adam widząc minę Mary Ann objął ją ramieniem i uśmiechnął się wesoło.
-          Nie krzyw się tak. Zrobią ci się zmarszczki.
-          Spadaj! - Mruknęła, zasłaniając oczy dłońmi. - Przydałoby się jeszcze coś, żeby zatkać nos...
-          Przesadzasz - powiedział wpatrując się w promienie słoneczne, które łagodnie kładły się na tafli wody, zaś niebo przybrało kilkadziesiąt odcieni pomarańczu, różu i błękitu. - Spójrz jaki piękny wschód słońca!
Mary Ann ostrożnie odsunęła dłonie od swoich oczu i spojrzała przed siebie. Adam miał rację. Widok był warty poświęcenia. Wznoszące się po obu stronach rzeki wysokie budynki, jeszcze niedawno pogrążone w mroku, teraz prezentowały feerię intensywnych barw. Na ghatach siedzieli Hindusi w pozycji kwiatu lotosu i medytowali, kobiety rozwieszały różnokolorowe tkaniny na schodkach, po Gangesie sunęły łódki z innymi turystami...
-          Masz rację - uśmiechnęła się do niego. - Całkiem tu ładnie...
W jednym momencie pożałowała wypowiedzianych przez siebie słów. Przed nimi dryfowała samotnie łódka, z przywiązanym do burty zzieleniałym i napuchniętym ciałem. Blondynka krzyknęła, zasłaniając oczy dłońmi. Niewiele myśląc schowała głowę w ramionach Adama, który siedział obok niej.
-          Mary Ann? - Robert Rose oderwał się od rozmowy z Danielem i spojrzał na córkę wystraszony. - Co się stało?!
-          Do... Do tamtej łódki był przywiązany człowiek! - Wskazała dłonią, w stronę, gdzie wcześniej widziała zzieleniałe, będące w dość zaawansowanej fazie rozkładu zwłoki, zostawiając nadal ukrytą twarz w ramionach Adama, który zanosił się śmiechem.
-          Pewnie jakiś samobójca - stwierdził pan Rose oddychając z ulgą, że jego córka nie wpadła w odmęty Gangesu. - Nie ma się czym przejmować. Wcześniej widziałem jak przepłynęła tędy martwa krowa...
-          Tato? - Blondynka spytała ostrożnie, czując, że zawartość żołądka niebezpiecznie podchodzi jej do gardła. - Czy możemy już wracać?
_______
* Ghaty - schody prowadzące prosto do Gangesu
** Paan jest to zestaw przypraw zawiniętych w liść. Są różne rodzaje paana - słodki, ostry, a nawet z haszyszem, a każdy z nich jest strasznie gorzki.
*** Jedna rupia, w przeliczeniu na złotówki to mniej więcej pięć groszy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz