niedziela, 27 stycznia 2013

Rozdział 177



-          Mary ja naprawdę nie chciałem...
-          Czego Bill? Czego nie chciałeś? - Przerwała mu. - Mnie?
-          To nie tak... - zaczął wyraźnie zmieszany.
-          Więc jak? - Spojrzała na niego uważnie. Teraz czuła jedynie złość na niego. Jak mógł tak postąpić?!
-          Wiesz, że jesteś dla mnie najważniejsza.
-          Najważniejsza, ale nie mogłeś? - syknęła z irytacją. - Wiesz jak się poczułam?! Wiesz jak się teraz czuję?! - Roześmiała się głośno. - Skąd ty, wielki Bill Kaulitz możesz to wiedzieć?!
-          Nie krzycz tak, bo zaraz wszystkich obudzisz - upomniał ją, a ona poczuła jak jej gniew jeszcze się wzmaga.
-          Nie mów mi co mam robić.
Podniosła się z huśtawki i nie zwracając uwagi na to, że jest obwinięta jedynie ręcznikiem ruszyła boso trawnikiem w stronę drewnianej bramy. Podtrzymując ręcznik, aby nie zsunął się z jej ciała opuściła posesję bliźniaków, nie ignorując nawoływania Billa, i boso ruszyła żwirowaną ścieżką. Cieszyła się, że jest już późno, dzięki czemu szansa na to, aby ktokolwiek ją zauważył paradującą prawie nago, ulicami Loitsche była znikoma. Słysząc kroki Billa za sobą i jego prośby aby zaczekała na niego, sprawiły, że zaczęła biec w kierunku wzgórz otaczających praktycznie ze wszystkich stron miasteczko. Chciała pobyć trochę w samotności. Przemyśleć sobie wszystko i uspokoić się, żeby mogła porozmawiać z Billem za chwilę bez zbędnych emocji.
-          Mary!
-          Zostaw mnie! - Odkrzyknęła, nadal biegnąc w stronę wzgórz.
Usłyszała głośne westchnięcie Billa. Kamienie wbijały jej się boleśnie w nagie stopy, ale to była jakby drugorzędna sprawa. W tym momencie chciała po prostu, żeby ją zostawił; pozwolił się uspokoić i przemyśleć kilka spraw. Kiedy poczuła jego ręce, obejmujące ją w pasie, zaczęła się wyrywać.
-          Puść mnie!
-          Nic z tego - powiedział nieco zdyszanym głosem, od biegu. - Ani teraz, ani nigdy.
-          Nie obiecuj czegoś, czego nie spełnisz - warknęła. - A teraz puść mnie.
Pokręcił przecząco głową, patrząc w jej oczy. Kochał te wściekłe ogniki, żarzące się w jej ciemnobłękitnych tęczówkach, w których teraz dodatkowo odbijało się światło pobliskiej latarni.
-          Powiedziałem już, że cię nie puszczę.
-          Nie proszę chyba o tak dużo? Chciałam, żebyś się ze mną kochał, nie chciałeś - Widząc, że Bill chce jej przerwać spiorunowała go wzrokiem. - Rozumiem to, więc nie musisz się tłumaczyć. Teraz chcę, żebyś mnie puścił, też nie chcesz. Czego ty ode mnie oczekujesz, co?
-          Szczerości - odparł po chwili zastanowienia, dając jej w ten sposób delikatną aluzję do tego, aby powiedziała mu o ciąży. „A co jeżeli ona wcale nie jest brzemienna?” - podszepnął jakiś głosik w jego głowie. Wtedy byłby największym idiotą pod słońcem.
-          Szczerości? - Prychnęła. - Żartujesz sobie ze mnie?
Pokręcił przecząco głową.
-          Nie mam na to nastroju.
-          No patrz! Ja też! Cóż za zbieg okoliczności!
-          Mogłabyś być mniej sarkastyczna?
-          Mogłabym, ale nie mam na to nastroju - odparła chłodno. - A teraz możesz mnie zostawić?
Kiedy Mary Ann zaczęła się wyrywać, złapał ją za nadgarstki i z łobuzerskim uśmiechem zbliżył swoje usta do jej czoła. Musnął je delikatnie, nadal przytrzymując jej przeguby, żeby mu nie uciekła. Następnie zaczął składać delikatne pocałunki na całej jej twarzy, a czując, że powoli się uspokaja przesunął dłonie na jej talię i mocno do siebie przytulił.
-          Nie mogę. - Wyszeptał jej do ucha, po czym podniósł ją na ręce. - A teraz idziemy do domu, bo się przeziębisz.
Mary Ann nawet nie próbowała mu się wyrwać. Objęła dłońmi jego kark, wtulając się w jego ciało. Nadal czuła upokorzenie, ale złość powoli topniała; ulatywała niczym dwutlenek węgla z napojów gazowanych.
-          Dlaczego mnie odtrąciłeś? - Spytała cicho, gdy Bill postawił ją na ziemi, aby otworzyć furtkę.
-          Bo cię kocham. - Widząc jej zdziwione spojrzenie, wyjaśnił: - To nie powinno tak wyglądać. Zasługujesz na coś znacznie lepszego niż na szybki numerek pod prysznicem. Zresztą mama z Gordonem w każdej chwili mogli przyjść. Drzwi od łazienki nie były nawet zamknięte...
Czuł się jak ostatnia, kłamliwa świnia, choć powiedział prawdę. Nie wspomniał jednak o najważniejszym powodzie przez który nie był w stanie się z nią kochać. Nie dość, że zawiódł siebie, Mary Ann, to jeszcze nie chciał, a może nie potrafił wyznać jej prawdziwego powodu, dla którego kazał opuścić jej łazienkę. 
* * *
            Gustav Shäfer podszedł do okna w dużym pokoju, odsuwając na bok firankę, która zasłaniała mu widoczność. Dochodziła szósta rano. Przed jego domem jeszcze nie zdążył zebrać się tłumek dziewcząt, które piszczały z podekscytowania kiedy w jednym z okien drgnął choć o kilka centymetrów zawieszony na złotym karniszu, gładki, półprzezroczysty materiał.
Gustav był osobą ceniącą sobie prywatność, więc nic dziwnego, że te wszystkie dziewczyny wystające pod jego domem nieco mu przeszkadzały. Oczywiście fani byli dla niego bardzo ważni, bo to dzięki nim Tokio Hotel zaszło tak daleko, ale był również człowiekiem, który czasem też potrzebuje odrobiny odpoczynku; wyciszenia.
            Z uśmiechem na ustach pobiegł do swojego pokoju. Wyciągnął z szafy podkoszulek bez rękawów, ale za to z obszernym kapturem i elastyczne spodenki. Miał ochotę pojeździć na swoim rowerze już od dłuższego czasu, a teraz może zrobić to bez przeszkód. Nie było tutaj ani Davida ani ochroniarzy, którzy pewnie za wszelką cenę staraliby się wyperswadować mu ten pomysł z głowy.
            Przebrany w bardziej adekwatny strój do jazdy na rowerze niż bokserki w misie; napisał rodzicom kartkę, że za niedługo wróci i skierował swoje kroki do garażu, w którym bezpiecznie spoczywał jego środek lokomocji. Gustav przetarł kurz, który osadził się na siodełku i metalowej ramie, po czym ruszył prosto przed siebie. Dopiero po kilku minutach jazdy zorientował się, że właśnie wjechał na drogę prowadzącą do domu Möllenbergów. Po ostatniej rozmowie z Inge, nawet ją trochę polubił. Nie wydawała mu się już taka arogancka, pyszałkowata i rozpieszczona do granic możliwości. Daleko jeszcze było jednak do prawdziwego polubienia jej.
            Gustav zatrzymał się przed posesją Möllenbergów. Spojrzał niepewnie na budynek, po czym podniósł mały kamyczek i cisnął nim w okno należące najprawdopodobniej do Inge. Nie chciał dzwonić domofonem, z tego prostego powodu, iż zegar wskazywał co najwyżej kilka minut przed siódmą rano, więc całkiem możliwe było to, iż wszyscy domownicy jeszcze śpią. W tym Inge, jednak on miał ochotę się z nią zobaczyć.
            Podniósł z ulicy kolejny kamyczek i zamachnął się, akurat w momencie kiedy drzwi się otworzyły, a przed nim pojawiła się drobna sylwetka Inge. Dziewczyna wyglądała tak, jakby dopiero wstała.
-          Obudziłem cię? - spytał, patrząc w jej śliczne, kocie oczy.
-          Nie, przed chwilą wstałam. Wejdziesz na kawę?
Skinął nieśmiało głową i powlókł się za dziewczyną do obszernej kuchni. Jeszcze nigdy nie przyszedł do tego domu z własnej woli. Oparł się o jedną z szafek i przyglądał jak dziewczyna się krząta, przygotowując kawę i śniadanie.
-          Chcesz musli, jajka na bekonie, tosty, kromki czy może jajecznicę? - Spytała, nalewając mleka do swojej filiżanki.
-          Nie kłopocz się, kawa wystarczy - uśmiechnął się niepewnie. Czuł się skrępowany w towarzystwie Inge.
-          Ale to żaden kłopot. Zresztą nie będziesz przecież patrzył jak jem. - Kąciki ust dziewczyny wygięły się ku górze. - To może zrobię jajka na bekonie, a do tego grzanki?
Skinął głową na znak, że się zgadza. Inge wyciągnęła z lodówki potrzebne składniki i zabrała się za przygotowywanie śniadania.
-          Może ci pomogę? - spytał nieśmiało.
-          Dam sobie radę - spojrzała na Gustava swoimi pięknymi oczami, bez krzty makijażu, a on poczuł jak odbiera mu mowę. Niewątpliwie Inge była piękna. - Usiądź sobie.
Podążył wzrokiem za ręką dziewczyny. Podszedł do drewnianego taboretu i usiadł na nim. Czuł się tak jakby siedział co najmniej na szpilkach. Nie miał pojęcia po co przyjechał do domu Möllenbergów, dlatego też teraz tkwił bez słowa na krześle i wpatrywał się nieśmiało w dziewczynę.
            Kiedy kilka minut później jajka na bekonie były usmażone, a grzanki ładnie przyrumienione Inge poprowadziła go do jadalni. Zajął jedno z sześciu obitych czerwoną tkaniną krzeseł i uśmiechnął się lekko do dziewczyny.
-          Dzięki za śniadanie.
-          Żaden problem. Jak będziesz w Magdeburgu to przyjeżdżaj śmiało - Uświadomiwszy sobie, to co przed chwilą powiedziała, spuściła głowę, jednak Gustav dostrzegł na jej policzkach rumieńce.
-          Podejrzewam, że za szybko nie przyjadę do domu. Mamy strasznie napięty kalendarz.
-          Widziałam. Teraz będziecie mieli kilka gali, potem open-air’y i kręcicie nowy teledysk.
-          Jesteś chyba lepiej poinformowana ode mnie - zdobył się na żartobliwy ton. - Ciężko to wszystko spamiętać.
-          A jak będzie wyglądał ten teledysk?
-          Nie wiem dokładnie, ale mamy stać na dachu jakiegoś kina.
-          Kosmos? - podrzuciła.
-          Tak, a przynajmniej tak mi się wydaje. To będzie coś jak koncert. Ciekawe jak bliźniaki zareagowali na tę zmianę.
-          To nie widzieliście się?
-          Nie. Teraz od siebie odpoczywamy przez te kilka dni.
Inge skinęła ze zrozumieniem głową i zabrała się za pałaszowanie śniadania. W pomieszczeniu zapanowała cisza, przerywana jedynie metalicznym szczękiem sztućców. Oboje czuli się niezręcznie w swoim towarzystwie. Inge dlatego, że było jej głupio z powodu swojego dziecinnego zachowania i miłosnych wyznań, zaś Gustav ze względu na wiadomość, że dziewczyna się w nim zakochała, a on nawet nie darzył jej większą sympatią.
„Co ja tutaj robię?” - przemknęło mu przez myśl, kiedy cisza zaczynała stawać się coraz bardziej niezręczna.
-          Dziękuję ci bardzo za śniadanie - uśmiechnął się blado, podnosząc się z krzesła. - Było pyszne.
-          Cieszę się, że ci smakowało.
Gustav już miał się pożegnać z dziewczyną i uciec z domu Möllenbergów jak najprędzej, ale uznał, że nie może się zachować tak jakby przyszedł do restauracji, aby się najeść.
-          To ja pozmywam.
Inge chciała zaprotestować, ale chłopak był szybszy. Zabrał ze stołu brudne talerze i skierował się do kuchni. Dziewczyna oparła się o szafkę, obok zlewozmywaka i przez moment przyglądała się jak wielki Gustav Shäfer, perkusista Tokio Hotel zmywa naczynia. W jakiś niewytłumaczalny sposób nie pasowało jej to do wizerunku gwiazdy rocka.
-          Dlaczego do mnie przyszedłeś? - zadała pytanie, które nurtowało ją od momentu kiedy zobaczyła przez kuchenne okno Gustava.
-          Nie wiem. - Odparł zmieszany, wzruszając przy tym ramionami. - Wyszedłem pojeździć na rowerze i nogi same mnie tutaj poniosły...
-          Jakie to romantyczne... Nogi perkusisty Tokio Hotel przywiodły go, wbrew jego woli, do domu Inge Möllenberg - powiedziała z sarkazmem. Chciała nadać tej wypowiedzi humorystyczny wydźwięk, ale nie udało jej się to.
W pewnym sensie obwiniała Gustava za to, że nie odwzajemnia jej uczuć. Na nic zdały się przekonywania jej umysłu, że nikogo nie można zmusić do miłości. Było jej przykro, że nigdy nie będzie dla Gustava nikim więcej, ale miała chociaż nadzieję, że się zaprzyjaźnią. „Lepsze to, niż nic” - pomyślała z przekąsem.
-          Masz rację, nie powinienem tutaj przyjeżdżać. - Wytarł dłonie w papierowy ręcznik i skierował się do wyjścia. - Jeszcze raz dzięki za śniadanie.
Nie zważając na protesty dziewczyny, otworzył frontowe drzwi i szybkim krokiem podszedł do swojego roweru.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz