niedziela, 27 stycznia 2013

Rozdział 196



            Bill Kaulitz widząc ze swojego okna czubek wieży Eiffla zaciągnął ze złością ciężkie, zielone kotary. Nienawidził Paryża! Przynajmniej odkąd wszystko przypominało mu Mary Ann. Gdzie się nie ruszył, w którą stronę nie spojrzał jego umysł atakowały wspomnienia o tym jak było cudownie jeszcze kilka tygodni temu. Wtedy naprawdę wierzył, że Mary Ann go kocha i był najszczęśliwszym chłopakiem na całym, ogromnym świecie. No może oprócz momentu kiedy Jost powiedział mu, że nie mogą się spotykać. „Może wtedy David miał rację?” - pomyślał ze smutkiem podchodząc do toaletki. - „Może już wtedy powinienem dać sobie spokój?”
            Pokręcił głową, po czym spojrzał w swoje odbicie. Jego duże, czekoladowe oczy patrzyły na niego smutno. Nie żałował ani jednej chwili spędzonej z Mary Ann. Czy to tej dobrej, czy złej. Żałował natomiast tego, że blondynka nie była z nim szczera, a on nie potrafi zapomnieć o tym. Nawet jeśli ona potrafi to zrobić bez mrugnięcia okiem, wcale nie znaczy, że on także.
            Chwilę grzebał w swojej kosmetyczce szukając czarnego cienia do powiek. Może będzie wyglądał lepiej jak się pomaluje? Przynajmniej zakryje czerwone oczy z niewyspania i bladą cerę. Nałożył na powieki podkład pod cień, a następnie obrysował oko czarną kredką. Nakładając na pędzelek ostatki cienia uznał, że wypadałoby zrobić zakupy. Oczywiście przed wszystkimi sesjami malowali go styliści, ale na wywiady i wyjścia musiał robić to sam. Zresztą nie było to dla niego trudne, więc nie widział w tym większego problemu.
            Zadowolony z efektu, nastroszył lekko włosy i zadzwonił po Sakiego. Skoro David kazał mu chodzić wszędzie z ochroniarzem, to nie będzie się buntował. Na wyprawę po sklepach może go zabrać. Najwyżej mężczyzna sam da nogę, jak go to znudzi.
            Słysząc pukanie, wrzucił do swojej torby komórkę i otworzył drzwi.
-          To gdzie jedziemy? - Spytał Saki.
-          Nie wiem - Bill wzruszył ramionami. - Może do galerii Lafayette? Albo na tą ulicę prowadzącą do wieży Eiffla. Wiesz... tą, na której jest pełno sklepów...
Mężczyzna skinął głową ze zrozumieniem. Obaj przeszli korytarzem do recepcji, a następnie wyszli z budynku i skierowali się w stronę miejsca, gdzie był zaparkowany samochód Tokio Hotel. Bill zajął swoje miejsce i wpatrzył się w mijane budynki. „Dlaczego Jost nie wybrał Moskwy, Warszawy, Londynu, Madrytu, Rzymu albo jakiejkolwiek innej stolicy na ich pierwszą promocję poza Niemcami?” - pomyślał z ironią. Gdyby to od niego zależało z pewnością nie wybrałby Francji. Owszem podobało mu się tutaj kilka tygodni temu, ale teraz całkowicie stracił sympatię do tego kraju.
-          Jesteśmy. - Oznajmił Saki, gasząc silnik samochodu.
Bill ze spuszczoną głową opuścił wnętrze i spojrzał na wieżę Eiffla, która dumnie wyrastała niedaleko niego. Przypomniawszy sobie jak był na niej z Mary Ann, doszedł do wniosku, że Saki mógł go zawieźć do galerii Lafayette, a nie tutaj.
-          Idziemy? - Spytał mężczyzna, gdy Bill stał przez dłuższą chwilę i wpatrywał się w chodnik.
-          Co? A tak. Pewnie. - Odparł przypominając sobie po co tutaj przyjechał.
Koniecznie musiał kupić sobie cień do powiek i być może jakąś kredkę do oka. Nie mógł pozwolić sobie na duże zakupy, bo jego karta kredytowa była nadal zablokowana. Co gorsze rodzice zablokowali również konto Tomowi, żeby nie pożyczył mu pieniędzy na nowego laptopa. Rzecz jasna mógł iść po pieniądze do Gustava i Georga, którzy z pewnością by mu pożyczyli, ale głupio było mu się przyznać do tego co zrobiła mu matka z ojcem. Pewnie wtedy zaczęliby się z niego naśmiewać, że jest tylko smarkaczem, bo faktycznie był najmłodszy z całej czwórki.
Widząc jakiś sklep z kosmetykami, uśmiechnął się do Sakiego i wszedł do środka. Podszedł do półki z cieniami do powiek i zaczął je oglądać z uwagą. Ostatnio miał L’Oreala, ale nie spełniły jego wymagań. Rimmela, MaxFactora i Astora też już kiedyś przerobił. Nie pamiętał, żeby był jakoś wyjątkowo zadowolony z kosmetyków tych firm.
-          Saki? Nie pamiętasz czym mnie ostatnio malowała stylistka VIVY?
-          Eee... Jakąś kredką i pędzelkiem... - Mężczyzna odparł, wyraźnie zmieszany. Mógł rozmawiać godzinami o broni, króliczkach playboya, Heidi Klum, ale kompletnie nie miał pojęcia o kosmetykach. No chyba, że o żelach do golenia, ale Billowi raczej nie chodziło o nie.
-          Nie pytam się jakimi kosmetykami, tylko jakiej firmy, bo za diabła nie mogę sobie przypomnieć. A te cienie bardzo fajnie się trzymały. I nawet minimalnie nie osypywały jak mnie malowała.
-          Nie osypywały?
-          Saki, na jakim ty świecie żyjesz? Cienie nie mogą się osypywać, bo wtedy cały makijaż się psuje. Spójrz na te - pokazał ochroniarzowi jeden z testerów - te są niedobre. Za twarde, przez co nie będą się ładnie nakładały na pędzelek, a te - wskazał na inne pudełeczko - będą się osypywały, robiąc takie wielkie - otoczył palcem swoje oko i policzek - czarne plamy. Wtedy trzeba to zmywać, niszcząc przy okazji pozostały makijaż. Zaś te - wziął do ręki nowe opakowanie - są zbyt sypkie. Ale te - do swojej kolekcji dodał cienie Channel i Diora - mogą okazać się całkiem niezłe. Potrzymaj je, a ja pójdę jeszcze po Lanĉome i YSL.
Zostawił osłupiałego ochroniarza przy półce z kosmetykami i udał się po cienie marek, o których wcześniej wspomniał. Z uśmiechem na ustach podał Sakiemu dwa nowe opakowania.
-          To teraz je przetestujemy.
Otworzył pierwsze pudełeczko i wypróbował zawartość na dłoni. To samo uczynił z pozostałymi trzema kosmetykami. Saki spojrzał na niego jak na nienormalnego, kiedy zaczął przyglądać się okiem konesera czterem czarnym smużkom.
-          Jak myślisz, który będzie najlepszy?
-          Skąd mam wiedzieć? - Spytał, wznosząc oczy ku sufitowi. - Ja się na tym nie znam...
-          Konsystencję właściwie mają dobrą, ale nie wiem ile utrzymują się na skórze i czy się zaginają...
-          Zaginają?
-          Uhm. Czasami cień, załamuje się w tym miejscu - pokazał mężczyźnie miejsce, w którym zaczyna się powieka. - Chociaż sądząc po ich konsystencji, nie powinno być z tym problemu. I do tego całkiem fajnie się nakładają. Tylko który jest ładniejszy?
Saki przyjrzał się czterem smużkom, próbując dostrzec między nimi jakąś widoczną różnicę, ale jak dla niego wszystkie cienie były takie same. Czarny to czarny. On na miejscu Billa kupiłby pierwszy lepszy i wyszedł z drogerii.
-          Wszystkie są czarne.
-          Nie. Ten troszkę wpada w granat. - Stwierdził oglądając uważnie swoją dłoń. - A ten jest ciemnoszary, a nie czarny.
Ochroniarz westchnął ciężko. W takim tempie nigdy stąd nie wyjdą! Wyglądało na to, że Bill będzie wybierał pomiędzy dwoma pozostałymi cieniami w nieskończoność. Ziewnął przeciągle, kiedy jego podopieczny zaczął rozmyślać na głos, który cień wybrać. Zupełnie jakby zależało od tego jego życie!
-          No dobra. Zaszaleję. Wezmę oba - oznajmił po dobrych dziesięciu minutach. - Teraz kredki do oczu...
* * *
            Gustav szwendał się po sklepach razem z Dirkiem od dobrych sześciu godzin, próbując wybrać coś dla Inge. Obejrzał już stosy damskich ubrań, torebek, butów, bielizny, pamiątek z Paryża, porcelany, a nawet wszedł do sklepu z dywanami i kafelkami. Sam nie wiedział dlaczego chce jej coś kupić na urodziny, ale skoro już tak postanowił, to znajdzie dla niej jakiś prezent. Choćby miał przejść cały Paryż!
-          Nie możesz dać jej kilka miśków, które dostajecie od fanek? - Spytał Dirk zmęczonym głosem. Nigdy nie lubił chodzić po sklepach, a co dopiero chodzić po nich od samego świtu!
-          Jak to będzie wyglądało, jak dam jej misia, który był prezentem dla mnie, Toma, Billa albo Georga? Tak nie wypada. Jeżeli chcesz coś komuś dać, to musi być to kupione z myślą o tej osobie, a nie rzecz, która pałęta ci się pod nogami.
-          Skoro tak mówisz... - mruknął, wsadzając dłonie do kieszeni. Zapowiadało się, że nie dotrą do hotelu jeszcze przez kilka godzin. „To twoja praca!” - upomniał się w duchu.
Gustav całkowicie zignorował tą uwagę. Widział, że Dirk ma już dość, i prawdę mówiąc on też miał. Owszem kupił sobie przy okazji kilka T-shirtów i czapek, ale wciąż nie miał prezentu dla Inge. A przecież to po niego wyruszył o ósmej rano na zakupy. Dlatego nie mógł teraz wrócić do hotelu z pustymi rękoma.
Widząc drogerię, postanowił do niej wstąpić. „Może kupno perfum, to wcale nie taki zły pomysł?” - pomyślał, a na jego usta wkroczył lekki uśmiech. Zdecydowanie perfumy były lepsze niż pistolet, test ciążowy, kajdanki z różowym futerkiem czy seksowna bielizna. Nie mówiąc już o bardziej wymyślnych propozycjach Toma i Georga.
            Gustav rozejrzał się dookoła, w poszukiwaniu Dirka, ale nie dostrzegł go nigdzie w pobliżu. Dopiero kiedy rozejrzał się dokładniej po sklepie zauważył, że stoi obok Sakiego i Billa. Podszedł do nich z wyrazem ulgi wypisanym na twarzy. Skoro Bill tutaj jest, to na pewno pomoże mu coś wybrać dla Inge. W końcu on jako jedyny znał się na kosmetykach.
-          Cześć! - Przywitał się z Czarnym i Sakim. - Też na zakupach, co?
-          Uhm - mruknął Bill, oglądając uważnie kredki do oka, nie mogąc zdecydować się na jedną, bądź dwie. A szkoda było mu wydać ostatnie pieniądze na dwanaście ołówków. - Nie wiem którą wybrać... - jęknął.
-          To weź wszystkie - Gustav wzruszył ramionami.
-          Nie mogę - burknął z niezadowoleniem, wybierając jedną na chybił trafił. - A ty co kupujesz?
-          Chciałem coś wybrać dla Inge, ale nie wiem co...
-          Mówiłem ci już, że idealnym prezentem byłby test ciążowy.
-          Co ty z tymi testami?
-          To po prostu bardzo użyteczny prezent. Szczególnie dla faceta - odpowiedział tajemniczo.
-          Ale ja nie startuję do Inge! To tylko słaba koleżanka!
-          Skoro tak, to ok. Zaraz coś jej wybierzemy. - Czarnowłosy uśmiechnął się lekko. - Ale na pewno tylko słaba koleżanka? I nie masz nadziei na więcej?
-          Przecież mówię.
-          W porządku - powiedział spokojnie. - Widziałem fajne tusze do rzęs. Gdybym był dziewczyną nie potrafiłbym się im oprzeć.
-          Nie sądzisz, że ta twoja znajomość na kosmetykach jest trochę gejowata? - Gustav spytał ostrożnie, bojąc się, żeby nie zezłościć młodszego bliźniaka, bo wtedy na pewno nie pomoże mu w wyborze czegoś fajnego dla Inge.
-          Nie - odparł obojętnie. - Ja po prostu, tak jak ty, nie śpię jak mnie malują stylistki, tylko słucham tego co mają do powiedzenia. Gdyby nie rozmowy z nimi, też pewnie nic bym nie wiedział o tuszach do rzęs, podkładach, kremach nawilżających, balsamach do ciała, cieniach do powiek... - wyliczał.
Rzeczywiście Bill Kaulitz lubił uciąć sobie ze stylistkami krótką pogawędkę. Nawet jeżeli miała ona dotyczyć kosmetyków, odpowiednich szczotek do włosów, czy sposobów cieniowania i układania fryzury. Nic nie poradzi na to, że lubi dużo gadać, bez względu na temat. Równie dobrze mogłaby to być broń biała, albo automatyczna, o czym zresztą często zdarzało mu się dyskutować z Sakim, Tobim albo Dirkiem. Potrafił nawet powiedzieć jak upiec sernik doskonały, albo zrobić pierogi. Gorzej z wykonaniem.
-          Ulżyło mi, że nie szukasz informacji na ten temat w Internecie...
-          Wiesz co? Sam sobie wybieraj prezent dla Inge!
-          Bill, no co ty! Przecież wiesz, że tylko żartowałem! - Zawołał za nim przepraszająco. Czarny był jego ostatnią nadzieją, że coś szybko kupi nastolatce.
Czarnowłosy westchnął ciężko, podając Sakiemu kredkę, którą wybrał. Ten był tak pogrążony w rozmowie z Dirkiem, że nawet go nie zauważył. Dopiero kiedy chrząknął znacząco, mężczyzna zabrał przedmiot i jak gdyby nigdy nic wrócił do konwersacji.
Bill skinął na Gustava podchodząc do stoiska z tuszami do rzęs. Pokazał perkusiście ten, który mu się najbardziej podobał.
-          I co ja mam z tym zrobić? - Spytał zdezorientowany, wyciągając ze środka szczoteczkę i się jej przyglądając.
-          Nic, Gustav. Nic. Podobno ten tusz niesamowicie podwija rzęsy i je pogrubia, ale trzeba to sprawdzić, żeby mieć stuprocentową pewność - powiedział tonem mentora.
-          To może się tym pomaluj i zobaczymy.
-          Daj spokój! Ja nie używam tuszy do rzęs! Ale ty... - na jego ustach pojawił się szatański uśmiech.
Gustav nawet nie zauważył kiedy młodszy bliźniak wyciągnął mu z dłoni szczoteczkę i przybliżył do jego twarzy. Odskoczył jak oparzony, patrząc na niego jakby postradał wszystkie zmysły.
-          Kaulitz! Co ty wyprawiasz? - Wrzasnął, a w jego głosie można było wyczuć strach.
-          Nic. Zanim go kupimy trzeba go przetestować. Nie bój się, przecież miałeś już malowane rzęsy... Zobaczysz, że nie będzie nawet tego widać...
-          W takim razie jak ocenisz czy działa czy nie? - Spytał ostrożnie.
-          Po tym czy wywiną ci się rzęsy i pogrubią, czy będą takie jak w tej chwili.
-          Czyli jednak będzie widać!
-          Nie. Zamknij oczy.
-          Oszalałeś?! Nie dam się pomalować! - Wrzasnął, a kilka kobiet robiących zakupy spojrzało na nich z zaciekawieniem.
-          Nie rób wiochy. Wszyscy się patrzą. Zamknij oczy i zaraz będzie po sprawie - przekonywał - zobaczymy czy ten tusz jest rzeczywiście tak dobry jak mówiła o nim Carolina.
-          Carolina?
Czarnowłosy skinął potakująco głową, ale nie wyjaśnił Gustavowi kim jest wspomniana. Uznał, że to jego problem, skoro nie kojarzy ludzi, z którymi spędza dość sporo czasu. Widząc, że nic nie wskóra z Gustavem, a nie chcąc stać tutaj kilka następnych godzin i przekonywać go, że powinien pozwolić pomalować sobie rzęsy dla dobra trafionego prezentu Inge, podszedł do dwóch nastolatek, które oglądały błyszczyki. Dirk z Sakim dostrzegając to, momentalnie znaleźli się znacznie bliżej Billa. Nie sądzili, żeby te dwie zrobiły coś Kaulitzowi, ale nigdy nic nie wiadomo.
-          Cześć dziewczyny! - Czarnowłosy zagadał wesoło po niemiecku. - Mógłbym mieć prośbę do jednej z was?
Nastolatki spojrzały na niego dziwnie, a z ich min Bill wyczytał, że nic nie zrozumiały. „No tak. Nie jestem w Niemczech...” - przemknęło mu przez myśl. Uważał, że każdy powinien potrafić mówić w jego ojczystym języku. O ile byłoby mu prościej... Nie musiałby się uczyć wtedy angielskiego. Tym bardziej, że Bill Kaulitz i język angielski, to dwa wykluczające się wzajemnie pojęcia.
-          Quoi?* - Spytała jedna z nich.
-          Eee... Can I?** - Wskazał na tusz, który trzymał w dłoniach i nie pomalowane rzęsy jednej z Francuzek, a następnie złożył ręce jak do modlitwy, uśmiechając się przy tym.
Nastolatka najwyraźniej zrozumiała o co mu chodzi, bo postąpiła krok ku niemu i przymknęła powieki. Bill pomalował jej rzęsy, i odsunął się o krok, oglądając swoje dzieło. Kosmetyk zdecydowanie nie był przereklamowany.
-          Gustav! - Zawołał przyjaciela, a kiedy ten podszedł, kontynuował: - I co o tym myślisz?
-          Nie wiem. - A kiedy Bill wbił w niego wyczekujące spojrzenie, dodał: - Cieszę się, że to nie mnie pomalowałeś. Ten tusz jest czarny, a nie bezbarwny!
Bill westchnął ciężko. Zupełnie nie rozumiał perkusisty. Przecież nic by mu się nie stało, gdyby pomalował mu rzęsy! Od tego się nie umiera! Podziękował po francusku dziewczynie, bo tyle umiał w tym języku i wręczył Gustavowi nowe opakowanie tuszu.
-          Pięćdziesiąt euro za tusz do rzęs?! - wykrzyknął zdziwiony patrząc na cenę.
-          Ale gwarantuję ci, że będzie z niego zadowolona. Widziałeś jak ładnie wyglądał na tamtej dziewczynie?
* * *
            Mary Ann wraz z ojcem wdrapywała się na szczyt czterdziestometrowego minaretu meczetu Jama Masjid*** w Starym Delhi. Blondynka odetchnęła z ulgą gdy jej oczom ukazało się kilka ostatnich schodków. Z miną męczennicy przebyła je i oparła się o barierkę. Przez moment oddychała ciężko, nie będąc w stanie nawet podziwiać piękna rozpościerającego się przed nią widoku.
            Nienawidziła Indii! Ludzi w nich mieszkających, wysokiej temperatury, niespodziewanych ulew i wymogu posiadania odpowiedniego stroju przy zwiedzaniu świątyń! Czuła się tak, jakby jej jeansy stopiły się z ciałem w jedno. Zaczęła wątpić, że będzie je w stanie kiedykolwiek ściągnąć. To samo tyczyło się bluzeczki z rękawkiem trzy czwarte. Najchętniej rozebrałaby się teraz do bielizny! „A co tam! Najwyżej wywołam świętą wojnę!” - pomyślała ze złością, wyciągając ze swojej torebki butelkę wody mineralnej. Upiła łapczywie kilka łyków cieczy, która była zdecydowanie za ciepła.
-          Patrz jak pięknie! - Usłyszała głos ojca przepełniony entuzjazmem, którego jej zdecydowanie brakowało.
-          Tak. Rzeczywiście. A jak gorąco...
-          Może faktycznie jest kilka stopni za dużo, ale to są Indie - powiedział z szerokim uśmiechem. - Spójrz tam - wskazał palcem na czerwoną budowlę. - To jest Lal Kila. Czerwony Fort.
-          Widzę - przytaknęła, rozglądając się dookoła. Skoro już się tutaj wspięła, to chociaż popatrzy na okolicę. - Naprawdę bardzo ładnie.
-          Tak - zgodził się. - Wiesz, że wschodnia brama była kiedyś przeznaczona tylko dla władcy?
Mary Ann pokręciła przecząco głową, a widząc, że Robert Rose zaraz zacznie jej opowiadać całą historię wznoszenia meczetu, odezwała się:
-          Tato, pójdę na dół rozejrzeć się jeszcze dookoła. Będę na ciebie czekała pod tamtymi filarami - pokazała przeciwległy koniec placu.
-          Dobrze. Tylko uważaj. Kobiety nie powinny tu...
-          Wiem tato. Nic mi nie będzie - zapewniła znikając w małych drzwiach.
Mary słyszała od ojca, że podobno ludzie, którzy tutaj byli ostrzegają przed tym, żeby kobiety same nie wspinały się na minarety, bo czasem dochodzi do molestowania. „Szkoda tylko, że nie ostrzegali przed upałami w czerwcu...” - pomyślała kwaśno. - „Zresztą kto przy zdrowych zmysłach przyjeżdża do Indii w porę monsunową?”
Zbiegła po schodkach tak szybko jak jej na to pozwalała kondycja i wchodzący na górę ludzie, po czym przebiegła przez plac, wyłożony gorącymi marmurowymi płytami w miejsce, o którym powiedziała ojcu. Była w stanie zrozumieć to, że w Indiach trzeba mieć na sobie ubranie, które zasłania ciało, ale nie była w stanie zrozumieć dlaczego trzeba ściągać także buty. Tym bardziej, że o tej porze dnia wystawione na działanie promieni słonecznych posadzki były naprawdę gorące! Mary czuła się tak jakby biegła po rozżarzonych węglach. Teraz już wiedziała jak fakirzy chodzą po nich. Po prostu mają wprawę od odwiedzania świątyń!
Usiadła na zimnym schodku i rozłożyła nogi przed siebie. Jedyną dobrą stroną tego, że znalazła się w Indiach jest to, że jej myśli o Billu zredukowały się prawie do minimum. Nie zapomniała o nim, jej miłość nie stała się słabsza, nie cierpiała mniej, ale zwyczajnie nie miała czasu na myślenie o nim. Dopiero kiedy przychodziła z ojcem do pokoju hotelowego dopadały ją wspomnienia; a szczególnie ich ostatnia rozmowa. Do tej pory nie wiedziała co zrobiła źle, że Bill powiedział jej coś takiego. Nie chciała jednak uwierzyć w to, że ich cały związek, ich relacje to była tylko zabawa.
-          Idziemy coś zjeść? - Mary podniosła wzrok z marmurowych płyt na ojca.
-          Możemy iść. Ale nie namówisz mnie więcej na lal maas****! - zastrzegła.
Robert Rose roześmiał się. On sam wcale nie uważał, jakoby lal maas nie nadawał się do spożycia, tak jak obstawała przy tym jego córka. Mary obrzuciła jeszcze spojrzeniem piękny meczet wykonany z białego i czerwonego kamienia, po czym udała się za ojcem do wyjścia. Mimo wszystko nie chciała opuszczać Jama Masjid. Nawet nie dlatego, że obiekt był naprawdę imponujący i chciała zostać tutaj przez dłuższy czas, ale dlatego, że wiedziała, iż na ulicy znowu będzie panował tłok, a Hindusi będą za nimi chodzić prosząc o pieniądze. Gdyby chciała wręczyć każdemu z nich po kilka monet albo banknotów, to w przeciągu kilkudziesięciu minut zostałaby bez ani jednej rupii, dolara, czy euro.
Mary założyła na stopy japonki - jedyny przewiewny element ubioru, który miała na sobie, i spojrzała na ojca, który nakładał sandały. Otarł pot z czoła i uśmiechnął się.
-          Może pójdziemy do tamtej restauracji? - Wskazał na brudne drzwi, nad którymi wisiała tabliczka informująca, że w środku znajduje się restauracja.
Mary Ann skinęła głową, podążając za ojcem. Weszli do wnętrza, w którym stało kilka starych, plastikowych stolików i krzeseł, a zza lady ciekawie wyglądał Hindus. Widząc ich, na jego usta wkroczył szeroki uśmiech. Momentalnie podszedł do nich i witając ich gorąco, posadził przy jednym ze stolików, nawet nie zważając na protesty Mary Ann. „Restauracja!” - blondynka prychnęła w duchu - „W Polsce te wszystkie podrzędne bary są milion razy lepsze niż to!”. Rozejrzała się z niesmakiem po pomieszczeniu. Odrapane ściany, podłoga wyglądająca jakby nikt jej nie zamiatał przez dobrych kilka lat, szafa grająca z karteczką „close”*****, zamiast klimatyzatora do sufitu przyczepiony wiatrak, z jedną, złamaną łopatką... „Indie...” - przemknęło jej przez myśl, jakby to wystarczyło za wyjaśnienie.
_________
* quoi? - co?
** can I? - mogę?
*** Albo w spolszczonej wersji: Dźama Masdźid. Jest to największy meczet w Indiach, który Szach Dżahan (ten sam, który wybudował Tadź Mahal) kazał wznieść w 1644 roku.
**** lal maas - baranina w pikantnym sosie.
***** close - zamknięte

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz